Tomasz Kudelski, perkusista znany z warszawskiej formacji Love De Vice, z którą nagrał trzy studyjne albumy, postanowił wypłynąć na solowe wody. Do wspólnej podróży zaprosił producenta Jacka Szabrańskiego, a także… licznych gości, którzy wzięli udział w nagrywaniu „Call the Distant”. O wszystkich najważniejszych kwestiach związanych z krążkiem porozmawialiśmy z samym artystą.
Szymon Bijak: O solowej płycie wspominałeś już kilka lat temu. W końcu się ukazała, ale mówiłeś – w naszych rozmowach prywatnych – że sporo stresu cię to wszystko kosztowało. Nastała już ulga?
Tomasz Kudelski: Tak, jest ulga, ale stres nie wiązał się z samymi nagraniami, bo go tu nie było. On pojawił się dopiero później – chodzi o okres po nagraniu całości, który trwał aż do wydania. Logistyka wydania, zrobienie okładki, otoczka związana z promocją. Okazało się, że jest to bardzo czasochłonne. Pierwotnie myślałem, że płyta ukaże się w czerwcu 2022 roku, później, że we wrześniu. Premiera przeszła jednak na ten rok. Z perspektywy czasu uważam jednak, że dobrze się stało. Dzięki temu, mogłem spróbować znaleźć ludzi, którzy są tym albumem zainteresowani. Nie jest tak, że wyszedł album artysty, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Oczywiście, z jednej strony wciąż jestem artystą niszowym, ale z drugiej – wydaje mi się, że udało mi się zbudować jakąś tam rozpoznawalność.
SZB: Pamiętasz może moment, kiedy pierwszy raz myśl o solowym albumie przyszła ci do głowy? To było jeszcze przed czy po zawieszeniu działalności przez Love De Vice?
TK: My tak naprawdę nigdy nie podjęliśmy decyzji o zawieszeniu działalności. To tak może wyglądać z zewnątrz – milczymy przecież od paru lat i nie wydajemy płyt ani nie gramy koncertów. Po płycie „Pills” [ukazała się w 2016 roku – przyp. red.] nastał taki moment, że rozstaliśmy się z Pawłem [Graneckim, wokalistą i gitarzystą] na jakiś czas. Paweł miał wówczas inny pomysł na siebie. Próbowaliśmy znaleźć innego wokalistę, ale… chyba nie byliśmy na tyle zdeterminowani, żeby ten proces pozytywnie zakończyć. Później jednak Paweł wrócił i zaczęliśmy pewne działanie, które toczyły się, a potem – kiedy w zasadzie byliśmy prawie gotowi do nagrania płyty – znowu zabrakło determinacji. W międzyczasie uznałem więc, że mam chwilę, aby zająć się własnym projektem, który zrobiłem wraz z producentem Jackiem Szabrańskim. Zacząłem mu wysyłać swoje pomysły. Powoli nad tym pracowaliśmy. Nie mieliśmy nad sobą żadnego bicza. Nie było terminów, nic nas nie goniło. Wymienialiśmy między sobą utwory, które zaczęły nabierać kształtów.
Projekt się rozrastał, pojawili się dodatkowi muzycy – każdy z nich dołożył od siebie cegiełkę. Nastąpił więc moment, że byliśmy gotowi do realizacji nagrań. Niestety, przyszedł wówczas COVID, który całe życie nam zdezorganizował. Ponadto Jacka, którego znam z Warszawy, wywiało w wyniku splotu różnych okoliczności, na Majorkę i – w trakcie pandemii – tam utkwił. Wsiąkł on tam w miejscową scenę, dlatego też pojawił się pomysł, aby ten album nagrać właśnie na Majorce z tamtejszymi muzykami. Poleciałem więc tam i tak też się stało. Płytę od strony mixu kończyliśmy natomiast w Polsce. Minęło zatem kilka lat, ale ten album wymagał dużego samozaparcia i dążenia do celu. W pewnym momencie dostrzegłem w tym wszystkim piękno, że ma to wartość i że może się komuś to spodobać. Cieszyłem się więc, że ten album się rozrósł – z dwuosobowego projektu do udziału gościnnego aż dziesięciu artystów.
SZB: Wspomniałeś o gościach. Patrząc na listę artystów, którzy udzielają się na płycie, można złapać się za głowę. Jak duże było to przedsięwzięcie logistyczne, żeby ze wszystkimi zgrać terminy?
TK: Część osób zagrała „remotely”, czyli zdalnie. Nagrała swoje partie gdzieś tam u siebie w studiach – tak zrobiła chociażby Aga Derlak, która odpowiada za aranżację „Santa Catalina”. Ona zrobiła to tak fajnie, że później baliśmy się tego utworu po prostu dotknąć. To było w idealny sposób zamknięte. Uważałem więc, że nie ma tam miejsca już na jakiekolwiek dłubanie. Poza tym większość muzyków zebraliśmy, tak naprawdę, podczas tygodniowej sesji na Majorce. Oczywiście, to było wyzwanie, aby ich wszystkich „dopiąć”. Byli to jednak w większości muzycy lokalni, więc to nie było aż tak trudne. Kluczowe momenty, czyli nagranie fortepianu, instrumentów perkusyjnych i sekcji smyczkowej, miały miejsce właśnie na Majorce.
SZB: A jak w ogóle wspominasz sesję nagraniową na Majorce?
TK: To było bardzo ciekawe doświadczenie. Studio położone w pięknej okolicy, które wyglądało niczym… muzeum. Były tam instrumenty, i to działające, z każdej dosłownie epoki. Chcesz nagrać płytę brzmieniowo osadzoną w latach pięćdziesiątych XX wieku? Proszę bardzo, gdyż w studiu stoją normalnie instrumenty historyczne, z których można korzystać. Jest możliwość również nagrywania w tamtej technologii. Studio należy do Miquela Bruneta, który jest ciekawą postacią na Majorce. Oprócz tego, że jest muzykiem z jazzowymi inklinacjami, który w tamtej kulturze jest dość rozpoznawalny, to jeszcze propaguje kulturę Majorki. To część Hiszpanii, ale oni mają swój język – Kataloński, który jest inny od tego z Barcelony – i odrębność kulturową, którą pielęgnują.
Na początku było jednak dziwnie. Nie znaliśmy się przecież. Oni poznali tylko Jacka, który w ich świecie już funkcjonował od jakiegoś czasu. Wiedzieli tylko, że przyjeżdża z Polski perkusista rockowego zespołu, który nagrywa artystyczną płytę. Pewnie się zastanawiali: „what the fuck?”. Idea, że jakiś rockowy muzyk chce stworzyć album, który nie jest w tym klimacie, w innym kraju musiała być dla nich czymś zaskakującym. Najpierw trzeba było się więc wzajemnie poznać. Bardzo szybko jednak złapaliśmy wspólny kontakt. Nawet bariery językowej specjalnie nie było. Wszystko zaczęło „działać”. To, co chcieliśmy zarejestrować na Majorce, udało się zrobić. To było super doświadczenie, gdyż nigdy wcześniej w takich warunkach nie nagrywałem. Zarówno pod względem przyrodniczym, jak i samej jakości studia.
SZB: Wywodzisz się z rocka, ale na płycie tego gatunku jest raczej jak na lekarstwo. Więcej mamy tu ambientu, folku czy muzyki filmowej. To wynika z tego, że tego typu muzyka bardziej cię inspiruje obecnie niż klasyczny rock? Czy chciałeś po prostu, grubą kreską, oddzielić solową twórczość od Love De Vice?
TK: Za tym wszystkim, tak naprawdę, kilka myśli stoi. Oczywiście, wychowałem się na muzyce rockowej, gram w zespole rockowym i ten gatunek mam mocno we krwi. On przeze mnie przenika. Jakby popatrzeć na utwory z „Call the Distant”, to ich bazą dźwiękową jest właśnie rock, w pewnym sensie. Jest to bowiem rock, który został podany w zupełnie nierockowy sposób. Nigdy tego nie ukrywałem, że kręgosłupem moich inspiracji jest otoczenie Deep Purple, które pozwoliło mi otworzyć się na inne gatunki muzyczne. To zasługa też karier solowych muzyków DP. Z twórczości Jona Lorda czerpałem tzw. orkiestrową międzystylowość, czyli próbę łączenie różnych gatunków muzycznych, nie tylko rockowych. Wykorzystanie chociażby motywów orkiestracji i instrumentów smyczkowych niezwiązanych z rockiem. Z kolei od Ritchiego Blackmore’a wziąłem wątek orientalny. Ponadto inspiruje mnie Nick Cave i jego podejście do muzyki filmowej. Ostatnio dużo słucham także niezależnego popu, który jest mocno osadzony w kulturze skandynawskiej. Artyści pokroju Of Monsters and Men, Agnes Obel, Susanne Sundfør. Bardzo cenię też zespół, który jest ostatnio mocno popularny w Polsce, czyli Madrugadę.
Zbudowałem, tak naprawdę, album wokół doświadczeń i inspiracji z całego mojego życia. Jest tu a-ha, zespół który słuchałem trzydzieści lat temu, jest Mike Oldfield. On na swoich pierwszych płytach działał według mechanizmu, który polegał na tym, że rozwijał pewien motyw melodyczny i obudowywał go innymi brzmieniami oraz polifonią. To zawsze do mnie trafiało. Z takiej właśnie metody korzystałem trochę w trakcie pracy nad swoją płytą. Inspiracji jest, jak widzisz, sporo. Na bazie tego zbudowałem album. Chcieliśmy jednak, żeby był on również spójny. „Call the Distant” to głównie krążek akustyczny. Stosunkowo na nim jest mało elektroniki. Dominują instrumenty nagrywane na żywo w studiu. Więc oczywiście – ta płyta, z jednej strony, jest zupełnie nierockowa. Gdy myślimy o tym gatunku, przed oczami pojawia się następujący zestaw: bas-perkusja-gitary. Można jednak zagrać utwory wywodzące się z rocka w inny sposób, dołożyć do tego improwizacje bliższe muzyce klasycznej czy jazzowi ale jest tam również miejsce na solo na Hammondzie – można się domyśleć dlaczego. Można więc powiedzieć, że jest to klasyczny crossover.
Dla mnie kluczem są emocje. Chcę, żeby muzyka przekazywała je słuchaczowi, żeby też była spójna w swojej różnorodności. Bałem się, że tego na tym albumie nie uda się zachować lub, że wyjdzie z tego taka lekko strawna muzyka z hotelowej windy. Wydaje mi się, że to jednak się udało. Z tego najbardziej się cieszę. To nie jest concept album, ale – dla mnie – tworzy on zamkniętą całość. Każdy utwór jest, na swój sposób, zamknięty, ale te kompozycje – jedna za drugą – składają się idealnie w całość.
SZB: „Call the Distant” to główne album instrumentalny, ale pojawiają się też wokaliści. Ciekawi mnie, czy skoro całość firmujesz swoim nazwiskiem, nie kusiło cię, aby dopchać się do mikrofonu?
TK: Generalnie, jak utwory powstawały to one – w mojej głowie – miały wokale. Wyobrażałem sobie, że może w nich pojawić się śpiew. Jak już później pracowaliśmy nad tymi kompozycjami, to one rozbudowały się i poszły w innym kierunku – instrumentalnym. Pierwotnie była tam przestrzeń na głos. Na przykład w ostatniej chwili do utworu, który otwiera płytę, czyli „Academy of Fear”, został dograny wokal. Jak posłuchasz tej kompozycji, to fortepian i wokal mają tą samą linię melodyczną. Przez długi czas był to utwór instrumentalny, w którym wymyśloną przeze mnie partię wokalną grał fortepian. W pewnym momencie pomyślałem, że jednak fajnie, gdyby ten głos się tu pojawił.
Byliśmy już na samym końcu, dopinaliśmy album, pojawiło się już delikatne znurzenie i chęć, aby to wszystko zakończyć. Ja jednak usiadłem, napisałem tekst, który był jednocześnie pierwszym tekstem w moim życiu, i postanowiłem go… zaśpiewać, tak jak sobie to wyobrażałem. Chciałem komuś to puścić, żeby zaśpiewał za mnie, bo ja za cholerę nie umiem śpiewać. Nie mam odpowiedniego głosu, po prostu i niemiłosiernie fałszuję. Ja w ogóle mam gdzieś zapisaną swoją wersję. Później z Jackiem zaczęliśmy się zastanawiać, kto ma ten numer zaśpiewać. Ostatecznie sam Jacek to wziął i zaszył się na kilka godzin w swoim studiu nagraniowym. Zrobił to pięknie, mistycznie i elegancko. O wiele lepiej ode mnie. Ja śpiewałem z taką rockową manierą. Tak więc, miałem swoją przygodę ze śpiewaniem przy tej płycie, ale… to się nie nadawało do publikacji.
SZB: Na sam koniec powiedz, jak będzie wyglądała promocja albumu „Call the Distant”? Możemy spodziewać się jakiś koncertów w najbliższych miesiącach?
TK: To jest bardzo dobre pytanie. Zagranie koncertów, na ten moment, jest logistycznie skomplikowane. Większość muzyków mieszka na Majorce. Ściągnięcie ich do Polski na jakiś występ byłoby trudne. W zamyśle ten projekt jest studyjny. Ale nie zamykam się na to, żeby go pokazać, jeżeli oczywiście będzie na niego zapotrzebowanie. Ponadto ta muzyka wymaga pewnej scenerii. Warunki koncertowe muszą być dostosowane do materiału. To nie jest muzyka, którą można przedstawić w rockowym klubie. Jeśli więc pojawią się ciekawe możliwości, to będzie to na pewno do zrobienia. Na pewno zrobię spotkanie, taki minirecital, gdzieś w Warszawie, przy okazji premiery płyty na przełomie marca i kwietnia. Poznałem nie tak dawno wokalistkę, która mogłaby te utwory zaśpiewać. Myślę więc o prezentacji całości na żywo. Sporo zależy od tego jaki będzie odzew.
Jeśli będę widział, że on jest, to będzie łatwiej to zrobić. Na pewno jednak nie pojadę w trasę i nie będę grał w klubach, żeby zwiększyć swoją rozpoznawalność. Wyobrażam sobie jednak pojedyncze występy w fajnych miejscach. Byłoby super, gdyby udało się ten materiał pokazać koncertowo. To byłoby inne doświadczenie z punktu widzenia słuchacza.
Rozmawiał: Szymon Bijak
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1