Od czasu do czasu, co poniektórym z ust wymykają się sformułowania typu „rock’n roll umarł”, tudzież zalecenia, by nie zakładać nowych zespołów rockowych, bo to w dzisiejszych czasach jest bez sensu. Ja się z tym wszystkim absolutnie nie zgadzam. Rock’n roll wcale nie umarł, powiedziałabym wręcz, że ma się całkiem nieźle i nadal warto zakładać zespoły rockowe, by szerzyć wieści o muzyce co nieco cięższej i nieść kaganek rockowej oświaty. Takim nosicielem tejże rockowej oświaty jest krakowski zespół Taraban, który niedawno uraczył miłośników rocka nową, fantastyczną Ep-ką zatytułowaną „Oath”. O niej, a także o paru innych, ważnych kwestiach podyskutowaliśmy z perkusistą i liderem grupy, Krisem Gondą.
Agata Podbielkowska: To zacznijmy od podstawowego pytania na tak zwane „dzień dobry” – jak się miewasz?
Kris Gonda: Bardzo dobrze, dziękuję. Jestem wykończony, suma wysiłków ostatnich miesięcy. Przygotowanie tego wydawnictwa zwieńczone dwoma tygodniami w europejskiej trasie troszkę mnie nadwyrężyły. Było warto.
AP: Domyślam się. Trasa, o której mówisz odbyła się w towarzystwie zespołu Dool. Miałam przyjemność rozmawiać z Raven van Dorst w zeszłym roku, jest to naprawdę niezwykle sympatyczna i inspirująca osoba. A Ty jakie masz wrażenia, jeśli chodzi o kontakt z muzykami z Dool?
KG: To jest absolutnie profesjonalny zespół, wywarli na nas duże wrażenie. Mieliśmy okazję zagrać 11 koncertów z nimi, poznać ich organizację pracy od momentu pojawienia się pod klubem do wyjazdu. Dużo ciekawych obserwacji logistycznych, technicznych. Mogliśmy podejrzeć, z jakiego sprzętu korzystają, jaki mają system monitorów dousznych i tak dalej. Oni za to byli zadowoleni, że nie byliśmy typami, którzy wypadli sroce spod ogona. Wzajemne wsparcie, szacunek i współpraca. Dużą przyjemnością było patrzeć, jak z koncertu na koncert trzymają niezmiennie wysoki poziom niezależnie od tego, czy pokonali dzisiaj 300 km, czy 1500. Widać było, że są zaprawieni w bojach. Wszyscy byli też bardzo sympatyczni, nie było jakiegoś szarogęszenia się, czy krygowania się na nie-wiadomo-kogo, więc całe to przedsięwzięcie naprawdę bardzo fajnie wyszło.

AP: To się bardzo cieszę. Dool widziałam na żywo na Mystic Festival w zeszłym roku i zrobili na mnie ogromne, bardzo pozytywne wrażenie. Teraz zajmijmy się już Tarabanem, wydaliście bowiem wspaniałą Ep-kę. Czy możemy się spodziewać jakiegoś longplaya w niedługim czasie?
KG: W najbliższym czasie raczej nie, ale ta Ep-ka ma być pierwszym punktem w zupełnie nowym otwarciu, czego naturalną konsekwencją będzie LP. Nie jestem jeszcze w stanie zdradzić daty premiery, bo sam nie wiem, kiedy to się wydarzy. Zobaczymy też, jak potoczą się losy tej Ep-ki, w którą stronę ona nas pchnie. Niemniej, oczywiście marzy mi się pełnoprawny album.
AP: Jeśli ten pełnoprawny album będzie utrzymany w klimacie Ep-ki, to super, bo „Oath” jest naprawdę wspaniała. Pokazuje, jak bardzo się rozwinęliście, naprawdę widać postęp.
KG: Mieliśmy trochę czasu na to, żeby się rozwinąć…
AP: No troszkę tak… 6 lat.
KG: Tak. To tyle trwało z różnych względów. Samo przygotowanie tej Ep-ki, ogarnięcie pomysłów i zrobienie planów zajęło jakieś dwa lata. Potem musieliśmy jeszcze te plany wprowadzić w życie. Kazaliśmy na siebie czekać, ale mam nadzieję, że zaskoczyliśmy pozytywnie.
AP: Zaskoczyliście bardzo pozytywnie.
KG: Dzięki! Problemem jest to, że w dzisiejszych czasach nie można znikać z mapy na kilka lat, bo automatycznie, przynajmniej z tego miejsca, do którego udało się dotrzeć z longplayem, jest się relegowanym właściwie do punktu wyjścia. Od wydania naszego poprzedniego albumu minęło tyle czasu, że musimy startować właściwie od zera. Na szczęście jest to wyzwanie znane i oswojone. Nie ma strachu. Jest robota do zrobienia.
AP: Powoli do przodu, odbudujecie tę swoją pozycję na rynku. Teraz przejdę do nieco większych szczegółów. W utworze tytułowym jest linijka „success smells like piss”. Taraban jest zespołem niezależnym, co daje Wam mnóstwo swobody w działaniach, natomiast wiąże się to również z tym, że musicie jeszcze zapierniczać do roboty, bo z czegoś trzeba żyć.
KG: Tak, każdy z nas ma normalną pracę.
AP: No właśnie, w tym momencie nie jesteście w stanie utrzymać się tylko z muzyki. Czy wobec tego wizja przejęcia Was przez jakąś wytwórnię jest dla Was upragnionym celem, czy może jednak boicie się, że trafienie do wytwórni, zwłaszcza do jakiejś dużej, wiązać się będzie z utratą tej artystycznej wolności, jaką macie teraz?
KG: To, z jakim pietyzmem podeszliśmy do tego wydawnictwa jest ukłonem nie tylko w stronę publiczności, ale również w stronę potencjalnych partnerów. To sygnał, że jesteśmy gotowi robić rzeczy dopracowane i z rozmachem, z produkcyjnym zacięciem we wszystkich możliwych kontekstach, z dużymi budżetami, bo to wszystko nie zdarzyło się przypadkiem i za darmo. Myślę, że ta potencjalna współpraca chroniłaby naszą niezależność artystyczną. Nie ukrywam, że byłoby świetnie, gdybyśmy mieli wsparcie, moglibyśmy wtedy część obowiązków rozdysponować między ludzi spoza zespołu. Na pewno natomiast nie pozwoliłbym na to, żebyśmy przehandlowali naszą niezależność za mniejszą ilość obowiązków.

AP: Słusznie prawisz. A zgłębiłbyś może jeszcze bardziej tę linijkę, o której wspomniałam?
KG: W tym tekście jest dużo cielesnych płynów, bo zwrotkę otwierają krew, pot i łzy. Sukces o zapachu szczyn to tutaj mało zgrabna metafora dla osiągania celu za wszelką cenę. Z każdym kolejnym odczytaniem tego tekstu, widzę w nim potencjalne nowe konteksty sytuacyjne. Dzisiaj widzę klub w Mediolanie.
AP: W tym samym utworze jest też linijka „you’ve always wanted to feel that you are beloved”. O jaką miłość tu chodzi? O uczucia najbliższych, o uwielbienie fanów, czy może o każdą z tych rzeczy?
KG: W tym materiale jest dużo introspekcji. Ten utwór można też traktować jako zachętę do pokochania siebie samego, do zadbania o siebie. W momentach słabości, kiedy nie potrafimy szukać pomocy na zewnątrz lub tej pomocy po prostu nie znajdujemy, wtedy nasza muzyka ma przybyć z odsieczą. Głośna, ślepa na kolory i podziały, silna i otrzeźwiająca. Chcemy nią pokazać, że każdy jest w stanie sobie pomóc, pokonać przeciwności, zwyciężyć lenistwo i strach, i zrobić to, co trzeba zrobić.
AP: Miłość do samego siebie jest chyba w dzisiejszych czasach dosyć dziwnie rozumiana.
KG: Jest dość płytka.
AP: Każdy siebie dojeżdża.
KG: Właśnie widzę to inaczej. Obserwuję dorosłych mężczyzn pielęgnujących wybaczanie sobie samym i notoryczne zdejmowanie z siebie odpowiedzialności za wszystko. Smutne, bo to nie o taką miłość do samego siebie nam chodzi. Promujemy sprawczość i odpowiedzialność. Twarda bania, zaciśnięte pięści.
AP: Bardzo dobra promocja. A opowiesz mi coś więcej o utworze „Wilde Hunt”?
KG: Autorem tekstu jest nasz wokalista Daniel „Bala” Suder, który jest buddystą.
AP: Ah, stąd Harer Nama w tekście…
KG: Dokładnie tak. To jest jego poezja i wolałbym nie tłumaczyć za niego. Z naszej rozmowy wynika, że jest to numer o wyprawie do wnętrza siebie, o poszukiwaniu siebie po to, by doznać oświecenia i odzyskać kontrolę nad sobą samym i nad swym otoczeniem. Ten motyw przewija się właściwie przez całą Ep-kę, która ma pomóc w kreowaniu możliwości.
AP: Mówimy o kreowaniu możliwości, sprawczości, o poszukiwaniu siebie, odzyskiwaniu kontroli. Buddyzm wiąże się ze spokojem ducha, ze stanem nirwany. A dla Ciebie, oprócz muzyki, co jest takim nośnikiem tego spokoju ducha?
KG: Ja rzadko szukam takiego wyciszenia, spokoju, to trochę nie moja bajka. Ja lubię, jak cały czas coś się dzieje. Bycie ojcem daje mi gwarancję, że się będzie działo jeszcze długo. Dobrze się czuję w atmosferze wyzwań, lubię konfrontacje. Jeśli miałbym postawić coś obok prowadzenia i grania w zespole, to uwielbiam szybką jazdę na motocyklu. W tej dziedzinie też jest bardzo dużo zmiennych, wymaga zarówno mozolnych przygotowań mechanicznych, jak i szybkiego podejmowania decyzji na drodze, pojawia się adrenalina, jest doza niebezpieczeństwa, pościg, ucieczka, walka – jest wszystko, co składa się na kolejny świat równoległy, w którym dobrze się czuję.
AP: Jazda na motocyklu na pewno jest zdecydowanie ciekawszym sposobem na osiągnięcie spokoju, niż siedzenie na plaży i sączenie drinków. A ile Twoje dziecko ma lat?
KG: 4,5 roku. Weszliśmy w kolejny etap, w którym chłopak ma dużo wyssanych z palca opinii na każdy temat. Wspaniałe to jest. Jestem ciekaw, co będzie za kolejnych kilka lat, to naprawdę ciekawa wyprawa.
AP: Rodzicielstwo na pewno jest bardzo ciekawą wyprawą.
KG: Zjawisko jak najbardziej godne polecenia. Moja życiowa partnerka z pewnością się ze mną zgodzi – byciem rodzicem jest naturalnym stanem wyższej konieczności, jest wyzwaniem i obciążeniem, ale daje nieporównywalną satysfakcję. Dzieci są wspaniałe. Uczą żyć.

AP: Fajnie, że się w tym rodzicielstwie świetnie odnajdujesz. Skoro już temat dzieci wleciał, to chciałabym porozmawiać w pewnym sensie o tym, co tym dzieciom zostawiamy. Jakiś czas temu rozmawiałam o zjawisku zwanym „spuścizną” z wokalistą belgijskiego zespołu Amenra. Powiedział, że budowanie tego swojego dziedzictwa to piękna sprawa, ale właściwie dlaczego nam na tym tak zależy? Czasami tworzymy dla tych naszych dzieci, ale kto powiedział, że one będą tym zainteresowane? Czym tak naprawdę jest ta spuścizna? Jak Ty byś się do tego odniósł, do tego „zostawiania czegoś po sobie”?
KG: Jeśli mam swojemu dziecku coś po sobie zostawić, to przede wszystkim świadomość, że niewiele łatwo przychodzących rzeczy jest cokolwiek warte. Jeśli się czegoś naprawdę chce i jeśli stawia się przed sobą pewien obowiązek, to trzeba go wypełnić z należytą uwagą i starannością. Chciałbym, żeby moje dziecko nie bało się robić tego, co uważa za słuszne, żeby dochodziło do swoich celów w sposób, który będzie dla niego dodatkowym źródłem satysfakcji. To jest właśnie to, co mnie interesuje – nauczenie mojego dziecka bycia dzielnym. Staram się dawać mu przykład, trzymać poziom i robić rzeczy takie, jak ta EP-ka – z rozmachem, w pełnym „zanurzeniu”.
AP: To wracając już bezpośrednio do tejże Ep-ki, to jest na niej utwór „Roxxxane” pisany przez trzy „x”. Dlaczego?
KG: To akurat przyszło do głowy Marcinowi Buźniakowi, który zmiksował całe wydawnictwo. To był bardzo luźny pomysł, który padł w czasie jednej z sesji u Marcina w studiu. Bardzo mi się spodobał, reszta zespołu też zareagowała pozytywnie. Podejrzewam, że inspiracją do tej zmiany w tytule był pewien nieistniejący już serwis internetowy, o którym nie wszyscy może wiedzą, ale już się nie dowiedzą.
AP: Trochę tajemniczości nie zaszkodzi. A czy ten numer ma coś wspólnego z kawałkiem The Police?
KG: To jest bardzo luźne powiązanie. Nie wchodząc w szczegóły, tam było inne imię i żeby je zastąpić, musieliśmy znaleźć coś, co brzmi podobnie, podobnie się sylabizuje.
AP: Ok, rozumiem. Na sam koniec opowiedz mi proszę historię okładki „Oath”, jest naprawdę przepiękna.
KG: Okładkę namalował Elliot Brown, amerykański malarz, który aktualnie mieszka z rodziną w Australii. Poznałem go w taki typowo współczesny sposób, znalazłem go na Instagramie. Nietypowo natomiast się zdarzyło, że kiedy wymieniliśmy pierwsze wiadomości, okazało się, że Elliot jest w Pradze i wybiera się do Krakowa. Umówiliśmy się więc na spotkanie. To był jedyny raz, kiedy widzieliśmy się na żywo. Dbaliśmy o korespondencję i kilka lat później zapytałem, czy dałby radę oprawić nasz album, a on bez wahania zapytał o termin. Co ciekawe, ta okładka była malowana w momencie, kiedy w Australii szalał tajfun i pan Elliot Brown malował ten obraz w blaszanym garażu, przy świetle halogenu zasilanego z agregatu. Przez to jego praca ma dla mnie jeszcze większą wartość, naprawdę doceniam jego zaangażowanie.
AP: Takie okoliczności zdecydowanie nadają dziełu wartości. Piękne malowidło, tworzone w szalonych warunkach oprawiło wspaniały kawał muzyki. Bardzo dziękuję Ci za tę rozmowę i jeszcze raz gratulacje, Ep-ka udała się znakomicie.
KG: Wielkie dzięki! Zapraszam czytelników na taraban.bandcamp.com, gdzie możecie posłuchać naszych nowych pieśni, zapoznać się z tekstami do nich oraz kupić „OATH” przede wszystkim na spektakularnie wydanym winylu. Do zobaczenia na koncertach!
Rozmawiała Agata Podbielkowska
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: