Niemal niezauważona na naszym rynku przeszła najnowsza, ósma już płyta włoskiej grupy Kingcrow pod tytułem „Hopium”. W Polsce fani progresywnych brzmień mogli zespół oglądać dwukrotnie: jako support Votum i Pain of Salvation. Tym bardziej warto na chwile zatrzymać się nad tym krążkiem, zwłaszcza że zwiastuje on ewolucję grupy w kierunku całkiem nowoczesnej formy progresywnego grania.
Z włoskim zespołem Kingcrow zetknąłem się właśnie przy okazji koncertu w Progresji w 2016 roku. Wtedy promowali swój świetny album „Eidos” i według nie tylko mojego wrażenia – przyćmili headlinera Votum. Krótko potem jeszcze siłą rozpędu zanotowałem pojawienie się w sumie typowego dla ich dotychczasowej twórczości „The Persistence”, po czym nastąpiła długa cisza. W sierpniu bieżącego roku po sześciu latach milczenia dostaliśmy jednak niespodziankę – nową płytę „Hopium”. I jest inaczej, a przy tym dobrze, może nawet bardzo dobrze.
Kingcrow startował z pozycji typowo progmetalowych. Pierwsze albumy nosiły wyraźne piętno powinowactwa z Queensryche, Dream Theater, Crimson Glory. Tych punktów stycznych jest co najmniej kilka: wokal Diego Marchesiego mieścił się gdzieś między „środkowym” Geoffem Tate’m a Jamesem Labrie w niższych rejestrach. Świat zauważył zespół po wydaniu rock opery/concept albumu „Timetropia”, który też wykrystalizował brzmienie z pierwotnych poszukiwań (analogicznie do „Operation Mindcrime”), dość konsekwentnie rozwijane potem na „Phlegeton” i „In Crescendo”.
Nowa płyta jest inna, choć nadal słychać, że to Kingrow. Zespół zachował umiejętność tworzenia świetnych kompozycji, rozbudowanych harmonii wtłoczonych w niezbyt długie utwory. Właściwie to melodycznie słychać charakterystyczne dla zespołu patenty ocierające się nawet o autocytaty. Sporo w nich patosu, melancholii ale i łamania metrum i dość niespodziewanych kombinacji wielogłosowych. Najlepiej widać to w utworach wolniejszych: „Night Drive”, „New Moon Harvest” czy wreszcie „White Rabbit’s Hole” najbardziej zbliżonym do dotychczasowej twórczości grupy.
To co jest odmiennego w utworach z tej płyty to unowocześnione brzmienie i momentami transowe rytmy. Już w początkowym, singlowym „Kintsugi” elektrobasowe intro wprowadza synkopowany puls na który wszelako nałożona została melodia bliska wypracowanemu wcześniej stylowi, ale bez kanonady riffów.
Kolejny „The Glitch” jest jeszcze bardziej elektroniczny, ale przy tym bogaty w smaczki i zmiany dynamiki. Mamy tu smyczki, nieprzesterowaną, z lekka funkującą gitarę i najróżniejsze elektroniczne przeszkadzajki. Linia elektroniczna kontynuowana jest choćby w „Parallel Lines”, „Vicious Cycle”. To syntezatory napędzają rytmiczną warstwę utworów, a gitary są albo schowane do tła albo w ogóle na pierwszy plan wysuwają się tylko w swoistych łącznikach lub nielicznych solówkach. Dominują klawisze z całą ich rozpiętością od klasycznego i elektrycznego pianina – po syntezatorowe pasaże. Zespół skręca na „Hopium” w rejony Porcupine Tree lub Pendragon, a rytmicznie może nawet bardziej ku dokonaniom Leprous czy Haken. W efekcie powstała płyta o wiele lżejsza, rzekłbym nawet zupełnie niemetalowa, ale za to bez słabych punktów. Trudno bowiem znaleźć na płycie utwory wyraźnie odstające poziomem. Pewnie dlatego na „Hopium” zwiększony udział elektroniki wględem „żywego” rockowego grania nie przeszkadza – proporcje są ok, a i kompozycje po prostu się bronią.
Druga rzucająca się w uszy rzecz – wokale przestały ścigać się w kierunku wysokich metalowych popisów – częściej są schowane w harmonii, na niższych rejestrach. Wydają się bardziej dojrzałe i bardziej podporządkowane kompozycji. Może ma to związek z tekstami – melancholijnymi, pesymistycznymi w wydźwięku, badającymi obszary samotności, wyobcowania, depresji, braku zgody na zastany świat. Tekstowym lajt-motywem wydaje się skazany na porażkę pęd do wyzwolenia, pogoń za nieosiągalnym stanem równowagi:
Fast, we run but we can’t get closе so we run faster but not evеn close then we run as hell but they’re lines running parallel.
Ta hektyczna pogoń przerywana momentami stagnacji i apatii zdaje się nie mieć ukojenia. Finałowy utwór tytułowy to trochę smutne podsumowanie czym podmiot liryczny się stał, trochę wołanie o wsparcie jednak bez przekonania – wszak hopium to złudna nadzieja.
Kingcrow najnowszym albumem chyba na dobre wyłamał się już z szufladki progmetalowej. Złagodził brzmienie dodał więcej ścieżek elektronicznych i przestrzeni do swojej twórczości. W efekcie powstał zbiór piosenek nowocześnie brzmiących, niekiedy bardzo wyraźnie skręcający w stronę synthproga, ale pełen przede wszystkim świetnych wpadających w ucho, a przy tym nieoczywistych melodii.
Ocena 5/6
Michał Straszewicz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: