„Omnium Gatherum”, najnowsze dziecko szalonego, australijskiego zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard, jest z kilku powodów bardzo szczególne. Po pierwsze, to ich okrągła, dwudziesta płyta. Dwudziesta. Dla porównania, pochodzące z tej samej ziemi, bardzo płodne przecież AC DC może poszczycić się tak samo dużą „rodziną” z tą różnicą, że weterani swój pierwszy album wydali w 1975 roku i jest to wynik imponujący, a bohaterowie tego tekstu swój debiut święcili raptem dziesięć lat temu, zachowując wysoki poziom i bardzo satysfakcjonującą różnorodność swojej twórczości.
I to właśnie różnorodność stała się potężnym atutem ich najnowszego wydawnictwa. „Omnium Gatherum” to angielsko-łaciński miks słowny oznaczający „zbiór różnych rzeczy” i naprawdę nie potrafię wyobrazić sobie bardziej trafionego tytułu dla tej płyty. „Omnium Gatherum” to celebracja dotychczasowej twórczości King Gizzard and the Lizard Wizard. To festiwal barw, muzyczny Róg Obfitości. Jest tu wszystko i jest tego dużo, bo to pierwsze podwójne studyjne wydawnictwo w dyskografii Australijczyków. Muzyka błyskawicznie zmienia tu formę i tempo, przeobraża się, zakłada i ściąga maski. Nie jest to więc oczywiście najbardziej spójny album, jaki słyszałem w życiu. Są momenty, że ta estetyczna sinusoida szokuje i wybudza z transu fundując soczyste strzały w policzek, ale, biorąc pod uwagę koncept tej płyty, to myślę, że Mackenzie spisał się jako producent naprawdę nieźle, bo przez większość czasu album naprawdę daje się słuchać jako całkiem zwarty i konsekwentny twór.
Niemal jedna czwarta jego czasu trwania to osiemnastominutowy potwór, intensywnie gitarowy, jamowy „Dripping Tap”. Pomysł na uczynienie takiego utworu pierwszym promującym określiłbym raczej jako dość niecodzienny, w końcu sama fraza „drip, drip from the tap, don’t slip, drip, drip, from the tap, don’t slip on the drip” jest wyśpiewywana w zapętleniu tak długo, że zajmuje więcej czasu niż przeciętny singiel. „Dripping Tap” jest jednak przy swoim potężnym rozmiarze tak skoczny i przyjemny, że nawet przestaje być dziwne, że taki kolos reprezentował płytę w dniu ogłoszenia jej premiery. Genialny „Magenta Mountain”, to kuzyn „Butterfly 3000”. Znana z tej płyty lekka, elektroniczna, azjatycko ukształtowana stylistyka zachwyca po raz kolejny, sypiąc jak z rękawa chwytliwymi wokalami i zaraźliwym motywami tak intensywnie, że przycisk „repeat” naciska się sam. „Motylowa” estetyka powraca potem jako świetny instrumentalny bridge na zmieniającym się jak kameleon „Evilest Man”.
Ogólnie rzecz biorąc, na „Omnium Gatherum” dominuje lekkość i świeżość. Cieszą soczyste linie basu, tworzące ze stonowaną, ale wyrazistą pracą perkusji doskonale wyważony podkład rytmiczny dla oszczędnej z reguły gitary, licznych partii klawiszowych i elektroniki. Na płycie panuje iście wiosenny vibe i to pewnie dlatego ostatnio niemal nie schodzi z moich słuchawek. „Ambergris”, „Kepler-22b”, czy „Persistence” urzekają subtelnymi, bogato zdobionymi w chórki partiami wokalu Mackenziego. W porównaniu do poprzednich płyt, głos Ambrose’a znacznie częściej niż wcześniej sprawuje rolę pierwszoplanową, racząc słuchacza fantastycznymi, bluesowo brzmiącymi wokalami w takich perełkach, jak „Red Smoke”, czy „Presumptuous”, gdzie z równie bluesową gitarą, lekkimi, jazzowymi klawiszami i nienachalnym fletem tworzy niesamowicie satysfakcjonującą mieszankę.
Jednak Amby sprawuje tutaj jeszcze jedną, znacznie bardziej zaskakującą rolę. Kilka krótkich miesięcy wcześniej, King Gizzard wydało na świat dość zagadkowe, nietypowo brzmiące wydawnictwo – „Made In Timeland”. Płyta była i jest o tyle nietypowa, że dostępna tylko na winylu, a wędrująca data jej premiery niejednego fana przyprawiła o ból głowy. Także jej estetyka okazała się dla wielu z nich wyzwaniem. Podzielona na dwa długaśnie utwory, umoczona została w transowej elektronice i szalonych, nowych dla tego zespołu rozwiązaniach. Właśnie na tej płycie zespół po raz pierwszy sięgnął po hip hop i zaraz po pierwszym usłyszeniu rapującego Kenny’ego-Smitha absolutną koniecznością stało się dla mnie pociągnięcie tego motywu na kolejne płyty. O ile hip hop nigdy nie zajmował u mnie żadnej szczególnej pozycji, o tyle „hip hopowe” właśnie „Sadie Sorceress” i „The Grim Reaper” bardzo szybko powędrowały do mojej czołówki „Omnium Gatherum”. Pierwszy z nich to pulsujący mięsistym basem twór, w którym to rolę tytułowej wiedźmy przybiera 97-letnia babcia wokalisty wyśpiewując refren. „The Grim Reaper” to psychodeliczna tkanina niepokojąco brzmiącego fletu, orientalnych partii gitary i szalejących klawiszy. „Gaia” i „Predator X” to główni sprawcy zamieszania na albumie. To powrót do thrash metalowej estetyki „Infest the Rats Nest”, i jedynej, która w twórczości Australijczyków mnie nigdy nie urzekła. O ile „Gaia” to całkiem udany utwór, o tyle ten drugi przez większość czasu raczej męczy.
Słuchając tej płyty mam nieodparte wrażenie, że tworzenie muzyki jest dla tego zespołu czymś niesamowicie naturalnym, wręcz łatwym. W każdym dźwięku, każdym szczególe, każdym produkcyjnym smaczku, a takich tu wiele, słychać tętniącą życiem pasję i nienaganną współpracę muzyków, ich celebrację tworzenia. Czy w przeciwnym razie byłoby tu miejsce na tak ujmujące utwory, jak śpiewany przez Cook’a „The Garden Goblin”, którego bohaterem jest niewielki, uwielbiający przydomowy ogród swojego właściciela, pies basisty? Wśród członków King Gizzard nie ma miejsca na zaborczość, czy wymuszoną dominację któregokolwiek z nich. To jakość wyznacza priorytety. Jakość, która przy ekstremalnym tempie tworzenia nabiera dodatkowego znaczenia.
Dwudziesty album King Gizzard and the Lizard Wizard podsumowuje to, co zespół stworzył przez ostatnie dziesięć lat, a jednocześnie cieszy nowymi rozwiązaniami i daje nadzieję, że, następne dwadzieścia albumów (obiecane przez samych muzyków) przyniesie fanom porównywalną satysfakcję.
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 czarodziejskich jaszczurek
🦎🦎🦎🦎🦎🦎🦎🦎
Damian Wilk
Lista utworów:
The Dripping Tap
Magenta Mountain
Kepler-22b
Gaia
Ambergris
Sadie Sorceress
Evilest Man
The Garden Goblin
Blame It On The Weather
Persistence
The Grim Reaper
Presumptuous
Predator X
Red Smoke
Candles
The Funeral