IKS

Jozef van Wissem [Rozmowa]

Jozef van Wissem może być ceniony z wielu różnych przyczyn. Polubią go fani muzyki dawnej, muzyki współczesnej, entuzjaści lutni, dobrego kina, w tym horrorów czy filmów niemych, wreszcie tacy, którzy po prostu dobrze się odnajdują w mrocznym klimacie. Ja śledzę poczynania tego artysty właściwie z wszystkich wymienionych wyżej powodów już od kilkunastu lat. Niedawno miałem okazję pierwszy raz porozmawiać z Jozefem i mogę dołożyć jeszcze kilka. Okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, który potrafi do siebie podejść z dystansem, a jednocześnie traktuje swoją sztukę całkiem poważnie, widząc w niej nie tylko rozrywkę, ale i ważną misję. Dowiedziałem się też wielu ciekawych rzeczy o jego relacjach z innymi artystami (nie zawsze żyjącymi), tworzeniu muzyki na solowe wydawnictwa, soundtrackach do filmów i największych inspiracjach. Wyjaśnił mi też, co rozumie pod pojęciem „aktualizacji” dawnych tekstów kultury i dlaczego tak ważna jest dla niego zmiana powszechnego wizerunku lutni – jego ulubionego instrumentu. Jozef van Wissem wystąpi solowo już dzisiaj (13.11.2025) w klubie Zaścianek w Krakowie. Polecam – każdy jego koncert to mistyczne, intymne przeżycie.

 

Adrian Pokrzywka: Bardzo się cieszę, że zgodziłeś się porozmawiać ze mną przed twoim koncertem w krakowskim klubie Zaścianek. A nie jest to twoja pierwsza wizyta w tym mieście. Właściwie wydaje mi się, że ogólnie w Polsce bywasz często. Nie zrozum mnie źle, ja nie narzekam, ale jestem ciekaw – skąd tak częste wizyty u nas?

 

 

Jozef van Wissem: Przyjechałem tu po raz pierwszy jakieś 15 lat temu i poznałem tu moją dziewczynę. I postanowiłem tu zostać. To znaczy mieszkam też w Rotterdamie, ale pomieszkuję również w Warszawie. Czuję się dobrze w Polsce, ponieważ dobrze mi się tu pisze i panuje tu naprawdę spokojna atmosfera, która ułatwia mi koncentrację i otwieranie się na transowość w muzyce. W Holandii jest inaczej i czuję się trochę… no wiesz, jest tam wszędzie zbyt wiele ludzi i za dużo hałasu. A tu jest trochę jak w Japonii, wszystko jest bardzo… bardzo transowe i bardzo łatwo się skoncentrować, nie ma żadnych rozpraszaczy. Lubię też Polskę, gdy pada tu śnieg.

 

 

AP: To ciekawe spostrzeżenia. Przyznam, że jestem zaskoczony. Nie wiedziałem, że mieszkasz w Polsce. Wracając do koncertu… Jesteś teraz w trasie, podczas której występujesz solowo, chciałbym więc zapytać o twój ostatni solowy album. To ścieżka dźwiękowa do filmu „Un prince”. Nagrałeś już kilka soundtracków do filmów, ale głównie horrorów. Ten obraz jest nieco inny. Jak doszło do twojej współpracy z jego twórcami? Czy możesz opowiedzieć mi trochę o samym filmie?

 

 

JvW: Oczywiście. Pierre Creton – reżyser, przyszedł ze swoimi przyjaciółmi na mój koncert we Francji, kiedy tam grałem. Okazał się naprawdę miłym facetem i poprosił mnie, żebym skomponował muzykę do jego filmu „Un prince”. Bardzo podobała mi się ta współpraca, bo miałem wiele swobody, mogłem robić w zasadzie to, co chciałem i uznałem za stosowne. Mogłem dawać mu wiele wskazówek do poszczególnych scen. Na przykład, żeby umieścił jakiś konkretny fragment mojej muzyki w intensywnej scenie, inny w scenie krajobrazowej, jeszcze inny w jakiejś ciężkiej, przytłaczającej scenie. Więc było to bardziej tak, jakbym już miał skomponowaną muzykę, a on po prostu umieszczał ją tam, gdzie mu wskazywałem. Dla mnie była to dobra współpraca, ponieważ w ten sposób muzyka ma swoją własną fabułę i mogę opowiedzieć swoją własną historię za jej pomocą. Stanowi wtedy jakby odrębną, złożoną warstwę, gdy film jest jeszcze inną warstwą. W rezultacie one w pewien sposób współdziałają. Więc jest to coś w stylu tego, co Niemcy nazywają Gesamtkunstwerk (synteza sztuk – przyp. AP), kilka różnych warstw stanowiących jedną całość. Miałem więc dużą swobodę w tworzeniu ścieżki dźwiękowej. Zazwyczaj nie mam takiej swobody, a kiedy w grę wchodzą większe pieniądze w dużych produkcjach z wieloma producentami, stają się oni nieco nerwowi, jeśli chodzi o zbyt eksperymentalne rozwiązania. „Czy możesz zagrać coś takiego?”. A potem dają ci playlistę ze Spotify. Naprawdę tego nie znoszę. Ale z Pierrem Cretonem miałem dużą swobodę. Byłem też zadowolony z rezultatu, ponieważ w filmie jest dużo ciszy. A kiedy pojawia się muzyka, ma to naprawdę mocny efekt.

 

zdj. Philip Mcgoldrick

 

AP: Teraz pracujesz nad kolejnym filmem. Widziałem, że na obecnej trasie wykonujesz na kilku jej przystankach muzykę do „Gabinetu doktora Caligari”. Czy napisałeś specjalnie w tym celu jakieś nowe utwory, czy po prostu grasz swoje starsze kompozycje do wyświetlanego filmu?

 

 

JvW: Napisałem do niego nową ścieżkę dźwiękową. Jest całkiem niezła, dość spójna, z linią czasową powiązaną z filmem. Używam też pewnych efektów, na przykład dźwięków z zewnątrz lub innych, które są w filmie. Napisałem też sporo materiału na kolejną solową płytę, która niedługo będzie wydana, podobnie jak ścieżka dźwiękowa do „Gabinetu…”.

 

 

AP: To nie jest twój pierwszy projekt związany z filmem niemym. Co ci się podoba w tego typu produkcjach?

 

 

JvW: To co najbardziej lubię w filmach niemych to fakt, że ich reżyser jest martwy.

 

 

AP: Hmm, ok… więc lubisz pracować z martwymi ludźmi?

 

 

JvW: Tak, nagrałem też utwór z Aleisterem Crowley’em, który oczywiście jest martwy… (chwila ciszy) No dobra, żartuję. Wracając do tematu – filmy nieme, do których nagrałem muzykę, czyli „Nosferatu – symfonia grozy” i „Gabinet doktora Caligari”, były nakręcone w okresie między wojnami światowymi w Niemczech. Miały dzięki temu dużo swobody i wysoki budżet. „Nosferatu” był bardzo drogim filmem jak na lata 20. ubiegłego wieku. W nim po raz pierwszy kręcono sceny podróży pozamorskich, do innych państw, itp. A jednocześnie był naprawdę dobry, ma bardzo współczesny klimat. „Caligari” jest inny, bardziej teatralny. Ma rozbudowane tło i wnętrze filmu. Jest trochę jak sztuka teatralna, surrealistyczna i psychodeliczna. To bardzo dziwny obraz, dość eksperymentalny, ale posiadający zbudowaną wokół siebie kultowość. Wracając do tematu – lubię pracować nad filmami niemymi, bo mam ogromną swobodę i mogę praktycznie robić, co chcę. Ale oczywiście lubię nawiązywać do tego, co sam film oznacza. Aktualizuję też niektóre elementy, dodaję na przykład podkład muzyczny, by uwspółcześnić sam film. Nie wszyscy to lubią, niektórzy mówią mi, że niepotrzebnie dodaję tam rytm, bo to wyrywa ich z klimatu. Ale mi się to podoba, przecież o to chodzi, żeby coś zmienić, dać od siebie coś dodatkowego.

 

 

AP: Rozumiem to i zgadzam się z tobą. Jeżeli chodzi o kino, oczywiście lubisz też to bardziej współczesne. Ja osobiście poznałem twoją twórczość przez film „Tylko kochankowie przeżyją”, przy którym współpracowałeś z Jimem Jarmuschem. Czy to był dla ciebie przełomowy moment, który zwiększył wtedy twoją popularność lub rozpoznawalność?

 

 

JvW: Właściwie już wtedy koncertowałem dość dużo, ale to chyba jeszcze wzmocniło ten stan. Tak, po zdobyciu nagrody w Cannes za ten film zacząłem dostawać więcej propozycji. Również dotyczących filmów, do których miałem skomponować ścieżkę dźwiękową.

 

 

AP: Rozumiem. Z Jimem nagrałeś już kilka albumów, ale dopiero w tym roku udało wam się zorganizować krótką trasę koncertową po Europie. Dlaczego występujecie razem tak rzadko?

 

 

JvW: Jim właśnie wypuścił nowy film, a teraz już kręci kolejny. Do takiego przedsięwzięcia zaangażowanych jest mnóstwo ludzi, to duża odpowiedzialność. To zajmuje cały twój czas, właściwie fragment twojego życia. A jestem pewien, właściwie mówił mi o tym, że chciałby koncertować częściej, ale ma wiele innych rzeczy na głowie. A miniona trasa to była świetna przygoda, dobrze się bawiliśmy. Na nasze występy przychodziło też dużo ludzi, możemy w tych kategoriach mówić o sukcesie. Ale, jak wspomniałem, najważniejsze było to, że bawiliśmy się świetnie, to była też udana trasa pod kątem towarzyskim. Cieszyliśmy się nie tylko z grania, ale  również z samego spędzania razem czasu, wspólnych wyjść. Przyjaźń z Jimem jest dla mnie ważna.

 

zdj. promo

 

AP: Świetnie, to w takim razie sprowadź nam Jima do Polski.

 

 

JvW: (śmiech) Staram się, uwierz mi.

 

 

AP: Dziękuję. Wypytuję o Jima nieprzypadkowo. Twoje ostatnie wydawnictwo to wasza kolejna wspólna kolaboracja, chyba już szósta. Zastanawia mnie, w jaki sposób nagrywacie te płyty. Spotykacie się i razem improwizujecie czy przesyłacie sobie nawzajem swoje partie lub ich fragmenty, aby nad nimi pracować?

 

 

JvW: Tak, pracujemy w ten sposób. Dość dużo z tych płyt nagraliśmy razem w studiu albo w jakimś pomieszczeniu z dobrą akustyką. Na przykład w Nowym Jorku mieliśmy do dyspozycji stary budynek bankowy, gdzie mieściło się miejsce zwane ISSUE Project Room. Było tam bardzo ładne pomieszczenie z naprawdę dobrym pogłosem i tam właśnie nagrywaliśmy. Albo po prostu chodzimy do studia, co zrobiliśmy niedawno. Nagraliśmy też trochę innego materiału, który nie został jeszcze wydany. Ale wysyłamy sobie też nawzajem różne rzeczy. To zależy od tego, gdzie w danym momencie jesteśmy i na ile sobie możemy pozwolić. Robimy wszystko – to zależy od sytuacji. Jak wspomniałeś, nagraliśmy już sześć płyt, więc mieliśmy okazję wypróbować wiele różnych rozwiązań.

 

 

AP: Rozumiem. Jeżeli chodzi o twoje solowe kompozycje, są one dość minimalistyczne. Czym się kierujesz podczas procesu komponowania? Czy masz jakieś szczególne wytyczne, które sobie wyznaczasz? Czy są jakieś konkretne rozwiązania, których nie zastosowałbyś w nagraniu podpisanym własnym nazwiskiem?

 

 

JvW: Po pierwsze, gdy nagrywam album solowy, to jest on dla mnie pewnego rodzaju dokumentem danego okresu w moim życiu. To nie jest tak, że nagrywam jakiś utwór, robię sobie przerwę i nagrywam coś później. Każdy mój album to nagrywanie w określonej przestrzeni czasu. Jest to, jak wspomniałem, coś w stylu dokumentu, powiedziałbym nawet, że to pamiętnik. Poza tym komponuję w oparciu o materiały klasyczne. Po prostu gram klasyczne utwory na lutnię, obecnie głównie utwory barokowe. Wcześniej skupiałem się na okresie renesansu, ale teraz gram dużo solowej muzyki barokowej z lat 1620–1650. Gdy spodoba mi się jakiś fragment, powtarzam go, a wtedy kompozycje już tworzą się same. Jakby te melodie już tam były, te dźwięki mają przecież już 400 lat i krążą wokół, a ja je po prostu wybieram – to trochę jak łowienie ryb. Lubię grać ładne i proste melodie, które są ponadczasowe. Chociaż właściwie nie są takie proste, to nie jest dobre określenie. Bo właściwie trudno jest zagrać trzy nuty i stworzyć melodię, która zapada w pamięć. Uważam, że łatwiej jest zagrać solówkę w stylu Franka Zappy z tysiącem bardzo szybkich nut, niż pominąć większość i stworzyć prostą melodię. I myślę, że możesz to nazwać minimalizmem. Czasem ludzie przez minimalizm rozumieją coś, co jest bardzo intensywne, jak muzyka Philipa Glassa czy Steve’a Reicha, ale u mnie chodzi o coś innego – o świadome pomijanie pewnych rzeczy.

 

 

AP: Czy tworząc muzykę czerpiesz inspirację z innych dziedzin sztuki lub z innych obszarów życia?

 

 

JvW: Oczywiście. Teraz inspirują mnie drzeworyty, które znajduję w starych książkach, których nie ma w internecie. Chodzę więc na przykład na targi książek używanych i wyszukuję te pozycje, które zazwyczaj pochodzą z lat 20. i 30. XX wieku. Nie ma ich wiele w Polsce, ale za to całkiem sporo w Holandii, to głównie angielscy autorzy. Od dawna inspirują mnie również teksty religijne. Mogę się przyznać, że mam wręcz obsesję na punkcie tekstów religijnych. Inspiruje mnie też sztuka współczesna, choć ostatnio rzadziej chodzę na wystawy. Moje zainteresowanie przeniosło się teraz na drzeworyty, o których wspomniałem. One stanowią taki sekretny świat, który wciąż istnieje, ale jakby już zanikał, a to sprawia, że jest dodatkowo interesujący. Poza tym to coś namacalnego, fizycznego, możesz tego dotknąć, to coś, czego nie odda ci ekran czy wyświetlacz. Wszyscy siedzą teraz przed ekranami – dla mnie to naprawdę nudne.

 

 

 

AP: To bardzo ciekawe, co powiedziałeś o drzeworytach. Chciałbym jeszcze dopytać o te wątki religijne, obecne choćby w wielu tytułach twoich kompozycji. Czy religia jest czymś, co interesuje cię w ujęciu ogólnym czy ma też dla ciebie znaczenie prywatne, osobiste?

 

 

JvW: To dla mnie osobiście bardzo ważne. Wychowałem się w wierze katolickiej, ale, jak to bywa w wieku nastoletnim, buntowałem się przeciwko temu. I to już był pewien punkt wyjściowy w poważnym traktowaniu religii – mój katolicyzm. Zauważyłem, że w Polsce katolicyzm jest bardzo silny i ma duży wpływ, również polityczny, co jest trochę dziwne, tu religia i polityka są mocno wymieszane. W południowej Holandii, gdzie dorastałem, również panował katolicyzm, ale w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że interesuje mnie bardziej forma mszy świętej, warstwa wizualna i wszystko inne, co się z nią wiąże. Zwróciło to moją uwagę, gdy wróciłem w rodzinne strony pochować moją babcię. Ujrzałem wtedy cały ten rytuał, słowa i wszystko inne. I było to bardzo imponujące i w pewnym sensie muzykalne. Więc można powiedzieć, że jestem pod wpływem tych rzeczy. Bardzo podoba mi się też sposób, w jaki niemieckie zakonnice piszą i wyrażają swoje uczucia do mężczyzny. Ich zdaniem Bóg jest mężczyzną. Tworzy to w pewnym sensie coś w rodzaju ukrytej półerotyki. Ta mieszanka winy i katolicyzmu jest dla mnie fascynująca. Ważne jest też dla mnie miejsce, z którego pochodzę. Myślę, że jeśli ludzie są artystami i tworzą osobiste dzieła, włączają do nich to, co ich otacza – miejsce, z którego pochodzą, ale także przekonania swoje i osób im bliskich. Ale lubię też to aktualizować, tak jak zaktualizowałem lutnię. Lubię umieszczać te stare teksty katolickie w innym, nowym kontekście. Stają się wtedy bardziej współczesne. Chciałbym, żeby dzięki moim działaniom ludzie je dostrzegli. Żeby zaczęli czytać te książki i słuchać muzyki dawnej czy w ogóle muzyki lutniowej – jest jej przecież tak wiele. To jest mój cel, ale równie ważna jest sama aktualizacja, która jest dla mnie bardzo osobista. Uważam, że każda wielka sztuka jest osobista.

 

 

AP: To prawda. Chciałbym jeszcze wrócić do jednego z twoich albumów solowych, na którym pojawiło się kilku gości w poszczególnych utworach. Chodzi mi o „Ex Mortis” z 2020 roku. Zaśpiewali na nim Jarboe oraz Nikolay Komyagin z Shortparis. Wydaje mi się, że więcej wokalistów…

 

 

JvW: Jeszcze Thor! Thor Harris również jest na tym albumie! Wychowałem się na Swans i to dlatego… ale zaraz, jakie było pytanie?

 

 

AP: Jeszcze go nie zadałem (śmiech). Ale kontynuuj, proszę…

 

 

JvW: Byłem wtedy bardzo szczęśliwy i dumny, że mogłem zaśpiewać z Jarboe i jeszcze później pojechać z nią w trasę po Europie. Do tej pory robi piękne rzeczy. To była dla mnie forma spłaty, gdyż zarówno Swans, jak i Skin, projekt Jarboe i Michaela poza Swans, pełen akustycznych dźwięków i intensywnych tekstów, były bardzo ważne w moim życiu. Bardzo lubię też Shortparis, czyli zespół Nikolay’a. Jego głos jest w tym utworze na „Ex Mortis” naprawdę piękny.

 

 

AP: Nie wspomniałem o Thorze, bo chciałem zapytać konkretnie o gościnny udział wokalistek i wokalistów. Zastanawia mnie, czy nie kusiło cię nigdy, by nagrać płytę, na której w każdym utworze zaśpiewa ktoś inny? Myślę, że jest to interesujący pomysł, bo uważam, że więcej głosów, niż tej dwójki, pasowałoby do twojej muzyki.

 

 

JvW: To zabawne, ktoś mi o tym już ostatnio wspominał. Kiedy nagrywam płyty, łatwiej mi jest komponować utwory instrumentalne, ale czasami czuję potrzebę napisania tekstu i stworzenia piosenki. Tak, ale ten pomysł jest interesujący. Ludzie pytali mnie już o to i mówili, że powinienem coś nagrać z różnymi wokalistami. Ale tak się nie stało. Kto wie, może tak zrobię…

 

 

AP: To ciekawe. Ja na pewno posłucham takiego albumu, gdy go wydasz. Mam teraz pytanie związane z twoimi występami. Byłem na wszystkich twoich krakowskich koncertach i zauważyłem, że zawsze masz przed sobą notatnik z wydrukowanymi tytułami utworów, czyli po prostu koncertową setlistę. Ale jak go podglądałem, to zawsze wydawało mi się, że jest tam więcej tytułów, niż kompozycji, które faktycznie zagrałeś. Czy wybierasz z tego zestawu utwory, które wykonujesz, czy może grasz fragmenty wszystkich kompozycji na liście?

 

 

JvW: To zależy od koncertu. Czasami gram też inne utwory. Ale to jest lista, której raczej się trzymam, co nie znaczy, że nie zagram czegoś nowego, jakiegoś utworu-niespodzianki, który chcę wypróbować. Z drugiej strony, rzadko na nią patrzę, czasem jest po prostu ciemno na scenie. Jeżeli już, to na początku, później już po prostu płynę. Rozbieżność z tą setlistą może też wynikać z niedostatecznie dobrego nagłośnienia. Czasem osoba odpowiedzialna za obsługę dźwięku nie wykonuje swojej pracy jak należy. Gdy sam siebie nie słyszę, muszę wtedy pominąć niektóre kompozycje. To chyba wszystkie czynniki, jakie mogą mieć wpływ na różnice, o których wspomniałeś.

 

Plakat koncertu

 

 

AP: Rozumiem, dziękuję, że to doprecyzowałeś. Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie. Wiem, że w latach 80. grałeś w zespołach punkowych, a teraz jesteś cenionym lutnistą. Kim Jozef van Wissem będzie za 20 lat? Czy lutnia to już twoja permanentna miłość muzyczna?

 

 

JvW: Cóż, właśnie zamówiłem nowy instrument – teorban. Ma naprawdę długą szyjkę i dwa metry długości. To basowa odmiana lutni, jest nieco inaczej nastrojona. Lutnia chyba zawsze będzie mnie interesować, ponieważ granie na niej niektórych utworów jest bardzo trudne. Jest inaczej niż z gitarą. Kiedyś, gdy grałem tylko na gitarze, szybko straciłem zainteresowanie tym instrumentem, gdyż gra na niej jest zbyt łatwa i już nie mogłem się nauczyć żadnych nowych ciekawych technik. W przypadku lutni repertuar jest bardzo bogaty i trudno jest zagrać poprawnie klasyczne utwory. Wydaje mi się, że to zawsze będzie dla mnie interesujące, bo nie sądzę, żeby w ciągu jednego życia dało się opanować na niej wszystko. Teraz wróciłem też do gitary elektrycznej na potrzeby filmów, lubię też grać minimalistyczne partie na perkusji, podoba mi się bardzo powolny doom metal. Lubię to w horrorach, ale i w duecie z innymi muzykami. Gdy gram teraz na gitarze elektrycznej, używam dużo elektroniki, usłyszysz tego trochę na nadchodzącej solowej płycie. Ale niezmiennie moją ulubioną rzeczą jest gra na lutni. Uważam, że nadal jest to ważne, gdyż ten instrument ma błędny wizerunek. Ludzie myślą, że to atrybut błazna dworskiego, a to naprawdę poważny instrument, który wymaga aktualizacji, o której ci wcześniej wspominałem. Chcę, żeby lutnia była wprowadzona do teraźniejszości, żeby została całkowicie zaakceptowana – o to będę walczył i cały czas na niej grał.

 

 

AP: A ja będę cały czas sprawdzał twoje nowe nagrania i chodził na twoje koncerty. Do zobaczenia już niedługo w Zaścianku. Dziękuję za rozmowę.

 

 

JvW: Ja również ci dziękuję. Do zobaczenia.

 

 

Rozmawiał Adrian Pokrzywka

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz