W czerwcu 2023 roku w niezwykłych przestrzeniach Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach odbył się wzruszający, wielowymiarowy, dedykowany pamięci Aliny Skrzek koncert. Całość przygotowana i zaaranżowana została przez Józefa Skrzeka, a wśród zaproszonych gości znaleźli się m.in. Steve Kindler, Ela Skrzek, Aleksandra Poniszowska, Mirosław Muzykant, Henryk Jan Botor i projekt Symfonia Beskidzka. Koncert został wówczas zarejestrowany, a dwa miesiące temu ukazał się jego zapis – „Odyseja Miłości. Live at NOSPR”. Jak możemy przeczytać w oficjalnej notce prasowej ta płyta to „ukoronowanie poszukiwań Józefa, któremu od dawna marzyła się muzyka uniwersalna. Taka, która nie potrzebuje podziału na gatunki. Taka, która wypływa z wnętrza i pozwala w jednej formule zmieścić i kameralistykę, i eksperymentalnie traktowane skrzypce, i misterne faktury organów piszczałkowych, i folklor beskidzki, i elektroniczne brzmienie syntezatorów Mooga.” Jak wynika z niniejszego wywiadu, który miałam zaszczyt i wielką przyjemność przeprowadzić z p. Józefem – „Odyseja Miłości” to jednak też znacznie, znacznie więcej. Przeczytajcie i przekonajcie się sami.
Magda Żmudzińska: 17.05 ukazało się wyjątkowe wydawnictwo – dwupłytowy album „Odyseja Miłości” – zapis koncertu poświęconego Pana żonie, Alinie, który miał miejsce w czerwcu zeszłego roku. W opisie płyty możemy przeczytać: „W koncertowej historii Józefa Skrzeka były występy ważne i znaczące. „Odyseja miłości” jest najważniejsza.” Czy rzeczywiście jest to dla Pana najważniejszy koncert, jaki zagrał Pan w całej swojej przeszło 50-letniej karierze?
Józef Skrzek: Tak, zrealizowałem wiele różnych i dużych koncertów, często z całą orkiestrą symfoniczną, ale ten… ten rzeczywiście był wyjątkowy. A dlaczego? Dlatego, że był spełnieniem, wyrazem szacunku dla ukochanej partnerki, z którą wędrowałem pod rękę przez prawie pół wieku. To dzięki niej zrozumiałem i uwierzyłem w to, że poza sceną jest jeszcze coś znacznie, znacznie większego i ważniejszego – Rodzina.
MŻ: Poznaliście się Państwo na początku lat 80., mniej więcej w czasie, gdy SBB wydawało płytę „Memento z banalnym tryptykiem”. Jak zaczęła się historia Waszej wyjątkowej i pięknej miłości?
Po koncercie SBB w Toruniu pojechaliśmy do Bydgoszczy, gdzie błąkaliśmy się po mieście. Spotkałem tam znajomych, również muzyków, i poszliśmy do restauracji. To tam zauważyłem Alinkę – piękną postać, wspaniałą kobietę. Zaprosiłem ją na kolację, zgodziła się. Od tego momentu byliśmy już praktycznie nierozłączni. Najpierw było to takie zauroczenie, platoniczne uczucie, wiadomo. Ale niedługo potem pojechaliśmy razem do Łagowa, nad jezioro (nawiasem mówiąc to jest piękne miejsce, przyjeżdżałem do niego już wcześniej z Czesławem Niemenem, który ma tu rodzinę) i tam już poznaliśmy się naprawdę dobrze. Wtedy sprawa zrobiła się poważna. Zaczęło się więc, jak to mówią, od pierwszego wejrzenia, a potem trwało to już tak, nieprzerwanie, do samego końca. To uczucie pozwoliło mi dojść też w życiu do pewnej prawdy – że są takie sprawy, które ponad wszelkie ludzkie wymysły i fantazje stanowią przeznaczenie.
MŻ: Takim pierwszym listem miłosnym, który napisał Pan dla pani Aliny była wydana w 1981 roku „Józefina”. Czy tę płytę i „Odyseję Miłości” możemy traktować jako taką spinającą całość klamrę?
Znakomicie, oczywiście. „Józefina” powstawała wtedy, kiedy powstawała nasza miłość. Latem, gdy wszyscy jeżdżą na wakacje, ja siedziałem przez 2 miesiące w studiu w Opolu. I Alinka była tam ze mną. W przerwach między pracą chodziliśmy na spacery, jeździliśmy nad jezioro, spędzaliśmy czas w taki prosty sposób, ale wszystko mi się wtedy podobało. Myślę, że na tym polega w ogóle pojęcie tego prawdziwego uczucia – że ci się wszystko podoba, nic ci nie przeszkadza, albo przynajmniej nie na tyle, żeby nie dało się o tym porozmawiać i się dogadać. „Odyseja” jest wielkim rodzinnym aktem wdzięczności. I to jest spełnienie takiej w zasadzie honoris causa. Tak, tak jest. I tak ma być.
MŻ: Byliście Państwo partnerami nie tylko w życiu, ale też w pracy – teksty p. Aliny pojawiały się w różnych utworach zarówno jeśli chodzi o Pana solową twórczość, jak i SBB. Jakiś czas temu wydaliście płytę – „Alina Skrzek – Marzenia” – Wasze pierwsze wspólne, tak w całości, od początku do końca, dzieło. Pierwsze i niestety ostatnie…
Tak, nagraliśmy „Marzenia” 3 miesiące przed wyrokiem. To było dla nas wielkie szczęście, tak bardzo się cieszyliśmy z tego albumu. Cały czas wierzyłem, że Alinka wyjdzie z tego medycznego galimatiasu, że wszystko dobrze się skończy. Warowałem przy niej na okrągło, podobnie nasze córki. Wszyscy byliśmy nieustająco w pogotowiu rodzinnym, tu na miejscu, ale nie traciliśmy nadziei. Los jednak zadecydował wbrew naszej woli. Trudno się z tym pogodzić. Co do „Marzeń” jeszcze – bardzo cenię to, że ta nasza miłość została tu uwieczniona i że ta płyta wybrzmiewa na konto naszego wspólnego tworzenia. Alinka była bardzo utalentowana i zasługuje na to, aby o tym Jej talencie pamiętać.
MŻ: W jednym z wywiadów wspomniał Pan, że pani Alina miała także przygotowany materiał na książkę. Czy ona ujrzy światło dzienne, myślał Pan o tym, aby ją wydać?
Te materiały rzeczywiście były przygotowane, ale wymagają jeszcze poukładania. Rozmawiałem o tym z córkami Karinką, Luise i Elą oraz najstarszą wnuczką Julią Ritą– bo ona osiągnęła już taki wiek, że do poważnych, rodzinnych rozmów z nami siada – ale jeszcze nie podjęliśmy żadnej wiążącej decyzji. Być może w przyszłości zdecydujemy się na wydanie, ale tylko wtedy, kiedy będzie co do tego stuprocentowa pewność i zgoda całej naszej rodzinnej wspólnoty.
MŻ: Oczywiście, rozumiem. Strata ukochanej osoby jest z pewnością jednym z najtrudniejszych doświadczeń, z jakimi przychodzi nam się zmierzyć w życiu. Mówi się, że to właśnie te najbardziej dotkliwe wstrząsy w największym stopniu nas redefiniują, transformują. I z pewnością coś w tym jest. A jeśli mielibyśmy spojrzeć w przeszłość – które momenty w taki znaczący sposób ukształtowały Pana jako muzyka? Jakie wydarzenia wskazałby Pan jako te kluczowe, te, które przyczyniły się do tego, że dziś – artystycznie – jest Pan tu, gdzie jest?
Od dziecka wykazywałem zainteresowanie muzyką i cała Rodzina była zgodna co do tego, że to co sobie tam nucę i podśpiewuję, brzmi melodyjnie, więc powinienem się rozwijać w tym kierunku. Urodziłem i wychowywałem się w śląskiej Rodzinie, gdzie nasza Mama Maria zajmowała się dziećmi, a Tata pracował na nasze utrzymanie na kopalni. Mamusia bardzo o nas dbała. Pomagała nam więc w kierunku nauki muzyki w najlepszych szkołach, od podstawówki, a potem dalej – w szkole drugiego stopnia im. Mieczysława Karłowicza w Katowicach. Gdy studiowałem w Akademii Muzycznej, nasz Ojciec Ludwik, który był sztygarem w kopalni i ratownikiem, w akcji pod ziemią miał wypadek. Uratowali go, ale kilka miesięcy później niestety serce mu pękło. Sytuacja rodzinna zrobiła się dramatyczna… Poprosiłem o urlop dziekański, żeby pomóc Mamie i Rodzeństwu. I to był jeden z kluczowych momentów życiowych, bo nagle musiałem porzucić muzykę klasyczną, którą studiowałem i z którą wiązałem przyszłość. Trzeba było znaleźć jakąś robotę. I wtedy, w tzw. międzyczasie, za sprawą wspólnych znajomych, dostałem propozycję dołączenia do Breakoutu w charakterze… basisty. Grałem wcześniej na basie w szkolnym zespole. To był radykalny zwrot – od tych fantastycznych preludiów na pianinie do rocka. Kto wie, gdybym wtedy poszedł dalej drogą klasyki, to możliwe, że w tej chwili byłbym znanym dyrygentem… Ale nie żałuję. Kolejnym takim istotnym punktem było założenie zespołu SBB, który na początku nazywał się Silesian Blues Band, a potem Szukaj Burz i Buduj. Początki w 1971 roku, jeśli chodzi o zapał, mieliśmy znakomite, ale później zaczęliśmy biedować i znaleźliśmy się na granicy zakończenia działalności. Wtedy dostałem telegram z zaproszeniem od Czesława Niemena do nagrania płyty dla CBS-u w Europie, konkretnie w Monachium. Pojechałem i to był kolejny zwrot. Zagrałem tam trochę na basie, trochę na Hammondzie i dobrze nam się z Cześkiem pracowało, zaprzyjaźniliśmy się. Po pewnym czasie zwierzyłem się Jemu, że są na Śląsku muzycy, z którymi pracowałem prawie cały rok. Czesław zainteresował się tym tematem. Tak powstała Grupa Niemen, w skład której obok mnie, Apostolisa Anthimosa i Jerzego Piotrowskiego wchodził także Helmut Nadolski i Andrzej Przybielski, z leaderem Czesławem Niemenem na czele. Kiedyś zagraliśmy w gdańskim Żaku w lecie, wszyscy filmowcy stwierdzili, włącznie z Jerzym Skolimowskim i Aliną Janowską, że to jest w ogóle odkrycie światowe. A warto wiedzieć, że gdański Żak wtedy to była szpica artystyczna, jeśli chodzi o towarzyskie salony. Tu grasz w piwnicy, a za chwilę możesz grać na takich scenach? No, to była dla nas na pewno spora niespodzianka. I ważny moment. Za jakiś czas okazało się, że nie możemy grać już dłużej w tym składzie, z różnych powodów, ale to już inna historia. Kolejnym takim punktem był moment, gdy zainteresował się nami red. Franciszek Walicki. Wtedy dostaliśmy propozycję nagrania płyty w Stodole, która okazała się wielkim sukcesem. Sensacyjny, świetnie zrealizowany album. Zagraliśmy później wiele koncertów, także w Europie, z czego jednym z takich najważniejszych był udział w festiwalu w Roskilde w Danii nazywanym wtenczas europejskim Woodstokiem, na którym grał także Bob Marley, z którym poznaliśmy się osobiście, a Jego chórek zaśpiewał mi urodzinowe „Happy Birthday”. Piękne. Dekada lat 70-tych zdecydowanie należała do nas. I nie mówię tego z pychą, ale to co wtedy z SBB się zdarzyło, to rzeczywiście był ewenement światowy ponad „żelazną kurtynę”.
MŻ: W jednym z wywiadów powiedział Pan, że „jeśli komuś daje się przypinkę legendy, to znaczy, że chce się go odstawić na boczne tory”. Nie użyję zatem tego sformułowania, ale zapytam inaczej – czy czuje się Pan jednym z pionierów, jeśli chodzi o polski, a może i nie tylko rodzimy, rynek muzyczny?
Moje pomysły, różnorodność brzmień, umiejscawianie muzyki z Naturą, połączenie organów piszczałkowych z syntezatorami i do tego specyficzne nagłośnienia – wykorzystania akustyki różnych przestrzeni, do dziś jest rzeczywiście ciekawe i w pewnym sensie określane jako nowatorskie. A co do SBB to oczywiście – byliśmy jednymi z pierwszych, którzy tworzyli kreatywną muzykę i którzy na koncertach grali za każdym razem inaczej, nieprzewidywalnie. Ktoś mógłby zapytać: jak tego w ogóle słuchać? A ja wtedy zawsze odpowiem: przede wszystkim w skupieniu. Trzeba mieć czas na to, żeby się poświęcić tej czynności. Nie należy muzyki – i nie mówię tu już tylko o SBB, a o muzyce w ogóle – traktować tak, że idziesz do mięsnego, a tam leci coś w radiu i słuchasz tego w tle. Zapomnij, nie da rady. Muzyka staje się wtedy użytkowa albo spożywcza, robiona pod publiczkę… jest oczywiste, że i taka muzyka będzie, jeśli jest na nią zapotrzebowanie na przykład w reklamach… Natomiast w sztuce autentycznej szukamy zupełnie innych wartości, szczerości, która idzie z głębi uczuć oraz talentu, przekazu, artyzmu. Moja Muzyka moja Miłość.
MŻ: A propos SBB jeszcze – jak powiedział Pan chwilę wcześniej z czasem ten skrót, pierwotnie powstały od Silesian Blues Band, przeistoczył się w Szukaj, Burz, Buduj. Autorem tego rozwinięcia jest wspomniany przez Pana Franciszek Walicki. I muszę powiedzieć, że moim zdaniem doskonale oddaje ono charakter muzyki grupy. Jak Pan je interpretuje?
Rzeczywiście – Franciszek był pomysłodawcą tej zmiany. To on też dodał jeszcze na afisz skorpiona. Możemy traktować to tak, że jak na początku motaliśmy się i graliśmy po klubach studenckich i nie mieliśmy co jeść, to byliśmy Silesian Blues Band, bo wiadomo – biedne muzykanty grają bluesa, a głodne bluesowe muzykanty grają uczuciowo. A jak już dostaliśmy kopa i zaczęliśmy grać po świecie, to przekształciliśmy się w Szukaj, Burz, Buduj, a nawet i w Search, Break, Build, bo tak się składa, że w języku angielskim przełożenie skrótów, pierwszych liter od tych wyrazów, jest dokładnie takie samo. Ale tak, podoba mi się tutaj ten głębszy, ukryty sens, to nawiązanie do charakteru muzyki, choć nie wiem czy to taka właśnie interpretacja stała początkowo za tą ideą.
MŻ: Zmierzając powoli ku końcowi – w jednym z wywiadów powiedział Pan: „Odyseja Miłości”, tak sobie myślę, może mi znowu otworzyć bramę Nadziei” – czy tak się rzeczywiście stało? „Odyseja” pomogła Panu w jakimś sensie znaleźć siłę do dalszych, twórczych działań?
Oczywiście! Bardzo ważnym dla mnie było, aby dać Alince coś więcej niż tylko biały, marmurowy krzyż i zawsze świeże kwiaty. Ja w ogóle jestem z nią cały czas tak, jakby była tu przy mnie, jakby nigdy nie odeszła. Dzięki „Odysei” może być tu cały czas nie tylko ze mną, ale i z innymi. I to, że w tym wszystkim jest jeszcze muzyka, że może będzie jeszcze coś z książką albo z tych wersetów, które w szkicu książki są – bo to też zawsze można zrobić tak, że wyjmie się parę wersów i z tego pokłada jakiś utwór – to jest piękne. To jest styl Alinki, jej Osoba. I zawsze w tych słowach będzie żyć.
MŻ: Pięknie powiedziane. To na sam koniec – Mam wrażenie, że „Z miłości jestem” to nie tylko wspaniały utwór SBB, ale też motto, z którym Pan się utożsamia, zgadza się?
Jak najbardziej, myślę, że to dotyczy nas wszystkich w ogóle. Z miłości jesteś, to znaczy, że jesteś Kochany. Począwszy od uczucia, którym darzą nas Rodzice, Dziadkowie, Ciotki, Wujkowie, Rodzeństwo, na tym wyjątkowym uczuciu drugiej Osoby i własnych Dzieci kończąc.
Miłość jest w życiu najważniejsza.
Z miłości jestem, tak ja jestem i Pani też….
Rozmawiała Magda Żmudzińska
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma jeden komentarz
Bardzo ciekawy wywiad.