Film „Jego trzy córki” to kameralny, ascetyczny dramat w klimacie teatralnym, który opowiada o spotkaniu trzech sióstr w ich rodzinnym nowojorskim mieszkaniu. Okoliczność jest wyjątkowa, bo za ścianą umiera ich ojciec. Pod wieloma względami paniom jest nie po drodze i od razu powiem, że nie chodzi o ewentualny podział majątku, a bardziej o perspektywę w spojrzeniu na rzeczywistość. Czy zetknięcie się trzech tak różnych ludzkich substancji, to gotowy przepis na eksplozję?
„Jego trzy córki” to amerykański dramat filmowy napisany i wyreżyserowany przez Azazela Jacobsa. Pierwszoplanowe role zagrały w nim Elizabeth Olsen, Natasha Lyonne i Carrie Coon. Premiera miała miejsce na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto 9 września 2023 roku, ale do szerokiej publiczności trafił dopiero we wrześniu 2024 dzięki platformie Netflix.
Wspomniane we wstępie trzy siostry reprezentują zupełnie różne żywioły. Choć wszystkie mają za sobą w miarę podobną, niekoniecznie złą przeszłość. Dziś nie tylko oddaliły się od siebie, ale również powędrowały w skrajne życiowo strony. Rachel (Natasha Lyonne) pozornie nigdy nie dorosła. Cały dzień pali jointy i pozornie ma na wszystko wywalone. Katie (Carrie Coon) wiedzie życie pod linijkę, więc jeśli cokolwiek idzie nie po jej myśli na wszystko się wścieka. To ona jest tą matroną, która teoretycznie wszystko wie najlepiej i nie potrafi odpuścić. Christina (Elizabeth Olsen) gra młodą matkę, która jest wręcz nienaturalnie zachwycona swoim życiem. Problem zdaje się polegać na tym, że role społeczne, które z daleka wyglądają baśniowo, niekoniecznie muszą być rolami dla nas.
Spotkanie tak odmiennych charakterów przynosi bardzo różne momenty. Od razu powiem, że nie są to silne emocje, podkręcane muzyką i próbujące łapać widza za serce. Za to duży plus, bo naprawdę ciężko byłoby znieść taką telenowelę. Fabuła zmierza do zaskakującego i nieoczywistego finału, za który kolejny plus. Spokojnie. Chory ojciec nie zmartwychwstanie. Tyle mogę powiedzieć.
Co mi się nie podobało? Taka niby teatralna formuła grana była w kinie już od dawna. „Jego trzy córki” nie reprezentują pod tym względem absolutnie niczego nowego. Azazel Jacobson albo jest cynikiem, albo udaje, że odkrywa Amerykę. Nie nastawiajcie się na nic ponad klasyczne zagrywki, które wrażliwa młodzież miała już znakomicie obadane trzy dekady temu wędrując po kinach studyjnych i festiwalach. Może tu właśnie leży klucz do odpuszczenia dziełu od strony artystycznej. Reżyser obrał ascetyczną, festiwalową formułę i tyle.
Co mi się podobało? Pomimo dłużyzn, ogólnie niskiego napięcia w oczekiwaniu na finał, wrażenia iż momentami próbuje się zrobić z widza wariata, całość zmierza jednak do określonej konkluzji. Jakiej? Mam ogromną ochotę podzielić się nią teraz, ale tego nie zrobię, bo popsuję Wam zabawę. Powiem jedynie, że wcale nie chodzi o banalne wnioski pod tytułem „siostry powinny trzymać się razem”, albo „rodzina to jednak rodzina”. Jacobson, na koniec wiele pytań pozostawia otwartymi.
Ocena: 4/6
Michał Dziadosz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma jeden komentarz
Po przeczytaniu tej recenzji zaznaczam do obejrzenia