IKS

Jędrek Wawrzyniak (Red Scalp) [Rozmowa]

red-scalp-rozmowa

Chyba nie ma w polsce fana stonera, który nie słyszałby o pleszewsko-poznańskim zespole Red Scalp. To ekipa odpowiedzialna nie tylko za trzy świetne pełnowymiarowe albumy i jedną epkę, ale także stojąca za wyjątkowym Red Smoke Festival. Tuż po zakończeniu jego 10. edycji (i zaledwie kilka dni przed DJ-skim występem 5.08. w Katowicach na festiwalu Silesian Noise) porozmawialiśmy z frontmanem formacji, Jędrkiem Wawrzyniakiem, o dalszych losach festiwalu RSF, inspiracji kulturą Indian Ameryki Północnej, definicji stoner rocka i… o tym, dlaczego nigdy nie nagrają utworu po polsku.

Natalia Glinka-Hebel: Pierwsze, o co właściwie chciałam Cię zapytać, to jak się czujesz – albo jak się czujecie jako zespół – po kolejnej, i to jubileuszowej edycji Red Smoke Festival, która skończyła się dość niedawno.

 

Jędrek Wawrzyniak: No tak, dopiero opadł kurz… Czujemy się bardzo dobrze, szczególnie, że mieliśmy okazję zagrać sobie też trochę jubileuszowy koncert na dużej scenie, w bardzo dobrym momencie, ze światłami i tak dalej, więc czujemy się trochę – co prawda przez siebie – ale wyróżnieni. Mówimy sobie, że to taki prezent na jubileusz. Generalnie jesteśmy bardzo zadowoleni i pełni energii, żeby robić coś więcej, coś nowego. Pod koniec sierpnia mamy trzy koncerty, więc teraz przygotowujemy się na to, ale plan jest taki, żeby robić nowy materiał jak najszybciej. Już zaczęliśmy, więc jesteśmy, jak to się mówi, pełni nadziei, pełni energii.

 

 

NGH: Czy jeden z tych koncertów, o których wspominałeś, to będzie występ w Katowicach, który czeka Was już 5 sierpnia? Będziecie grać jako DJ-skie trio, Red Smoke Dance Experience.

 

JW: Tak, tak. To nasz poboczny projekt. Zaczęło się od tego, że na Red Smoke Festival kończymy festiwal afterparty, na którym zawsze gra trzy czwarte Red Scalp. Jestem ja, jest Mateusz, perkusista, i Janek, saksofon, bębny i wszystkie inne bajery. Każdy ma swoją selekcję, ona się gdzieś tam u nas pokrywa, mamy podobne gusta w tej przestrzeni. No i zaczęliśmy sobie grać, a rozprzestrzeniło się to trochę bardziej. Zagraliśmy kilka imprez przez ostatnie lata, graliśmy też na Soulstone Gathering i na paru innych mniejszych eventach plus jako lokalni DJ-e w Poznaniu. No i dostaliśmy zaproszenie do Katowic i, nie ukrywamy, mocno podjarani jedziemy grać muzykę, która będzie umilała czas przez cały event. Nie będzie to forma afterparty, tylko robienia oprawy muzycznej do całego eventu.

 

 

NGH: Jak słucham tego, co mówisz, i z tego, co o Was czytałam, to jesteście mega zapracowanym zespołem – w 2024 wydaliście ostatnią EPkę, przygotowania do Red Smoke Festival to na pewno masa roboty, macie jeszcze ten poboczny projekt i pytanie, czy na tym etapie poświęcacie cały swój czas działaniu artystycznemu, czy dalej jest to dla Was dodatkowe zajęcie i, na przykład, jeśli mogę zapytać, pracujecie gdzieś na etacie albo robicie jeszcze inne rzeczy, żeby się po prostu utrzymać?

 

JW: Wszyscy z nas pracują zupełnie gdzie indziej. Z muzyki się absolutnie nie utrzymujemy. To jest dodatek, to jest fun, pasja… Może tak: do wielu rzeczy nie musimy dopłacać. Nawet jeśli coś z tego zostaje, to są jednak tak małe rzeczy, że raczej są ładowane w rozwój cały czas. Ale to nie jest jeszcze ten pułap dla nas. Są takie zespoły, które już potrafią żyć z samej muzyki i to jest świetne, ale do tego potrzeba bardzo dużo pracy, poświęcenia i skupienia się głównie na tym kierunku, a u nas każdy też ma dosyć wymagającą pracę, to są bardzo różne branże i nie jesteśmy w stanie zrezygnować z tego nagle, a może i w ogóle. Ktoś prowadzi rodzinny biznes, swoją firmę, ktoś robi rzeczy ważne dla społeczeństwa czy coś w tym stylu, więc raczej to jest dodatek. I fakt, jesteśmy dosyć zapracowani, aczkolwiek chcielibyśmy poświęcać na to trochę więcej czasu, ale robimy, co możemy. Po prostu dopóki mamy na to zajawkę, to działamy.

 

zdj. Kuba Kazanowski

 

NGH: I ta zajawka trwa już jakieś 13 lat, bo zaczynaliście w 2012 roku! Z perspektywy słuchacza mam wrażenie, że wyrobiliście sobie markę, bo w Polsce nie ma chyba żadnego większego eventu stonerowego, na którym Was nie ma. I czy jesteście z perspektywy tych 13 lat na tyle dumni z tego, co osiągnęliście, że nie chcielibyście nic zmieniać? Czy myślisz sobie teraz, jak oceniasz ten miniony czas „ej, jest ekstra, wydaliśmy cztery rewelacyjne płyty i teraz będzie tylko lepiej”? Czy coś byś zrobił inaczej w tym czasie?

 

JW: Nie, ja jestem w sumie bardzo zadowolony z tego, jak to się potoczyło. Jedyne, co bym mógł zmienić, to w pewnym momencie moglibyśmy włożyć w to trochę więcej pracy, bardziej się poświęcić i może bylibyśmy gdzieś jeszcze dalej w tym całym przedsięwzięciu. I mówię to o zespole, bo jeśli chodzi o festiwal, to uważam, że robimy to całkiem nieźle i trzymamy się określonego schematu. Dopóki ludzie są zadowoleni, to nie chcemy przeginać z jakimiś zmianami, ale jeśli chodzi o zespół, to moglibyśmy trochę więcej grać. Generalnie granie jest świetne, szczególnie live, więc jedyne, co bym zmienił, to bym grał i grał więcej koncertów za granicą, jakby się tylko dało. Ale nie dało się, więc jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Aczkolwiek chciałbym, żeby cały czas to się rozwijało i żeby granie koncertów stało się dla nas czymś jeszcze ważniejszym.

 

 

NGH: Festiwal też miał właśnie jubileuszową 10. edycję. Czy spodziewałeś się, że tak to wszystko się rozwinie?

 

JW: Nie, oczywiście (śmiech). Jak robiliśmy pierwsze edycje, które były kompletnym niewypałem, to musieliśmy podjąć decyzję, czy chcemy dalej to robić, uczyć się tego, czy to była szybka przygoda, która nie wyszła. Ale gdzieś tam mieliśmy jakąś chęć przygody, sprawdzenia się i coś tam zaczęło się od 2015 roku dziać; były sygnały, że to ma sens, że ludzie tego potrzebują, przyjadą do Pleszewa, o którym nikt nie słyszał. No i wtedy to była już trochę droga bez odwrotu. To już jak uzależnienie. Każda kolejna edycja to coś więcej, coś lepiej, inaczej. I tak to ciągniemy i nie chcemy z tym kończyć, bo to część naszego życia, duża. Pracujemy prawie cały rok nad tym festiwalem, więc bez tego totalnie byśmy czuli jakąś pustkę.

 

 

NGH: Po drodze przewinęły się też zimowe edycje, ale nie planujecie do nich wracać?

 

JW: Były dwie zimowe edycje, był też trochę eksperyment, fajnie było, ale później jakoś było nam nie po drodze ze wszystkim też przez to, gdzie każdy z nas pracuje. Latem było trochę łatwiej to wszystko ogarnąć. Aczkolwiek co roku gdzieś tam są małe pomysły, żeby wrócić do tego, żeby coś zimą jeszcze wymyślić. Były próby, aczkolwiek raz nie wyszło z klubem, raz się nie dogadaliśmy, jakiś zespół nie mógł dojechać i stwierdziliśmy: dobra, nie ma na to czasu, olaliśmy temat, ale co roku to wraca gdzieś podświadomie, bo po prostu fajnie byłoby zrobić jeszcze coś, a nie czekać cały rok na jeden event.

 

 

NGH: Pierwszym krokiem w Waszym wypadku będzie chyba wydłużenie doby, bo 24 godziny już wtedy nie wystarczą, skoro jeszcze pracujecie na pełen etat (śmiech). Tak sobie myślałam, jeśli chodzi o Red Scalp, że wyróżniają Was z perspektywy słuchacza dwie rzeczy: pierwsza to bardzo charakterystyczna oprawa wizualna płyt, ale też grafik, chociażby jeżeli chodzi o Red Smoke Festival. Widać, że przykładacie do tego ogromną wagę. Czy mógłbyś powiedzieć coś o inspiracji do powstawania chociażby grafik na okładki płyt? One są bardzo nietypowe, bardzo charakterystyczne. Od razu jak je widać, to wiadomo, że to Red Scalp. Zastanawiam się, jaka historia się za nimi kryje.

 

JW: Za grafiki odpowiada Jan Wawrzyniak, mój brat, który faktycznie robi i Red Smoke, i Red Scalp od samego początku. Historia, jaka stoi za okładkami… jest to taka mała, inside’owa historyjka, którą sobie wymyśliliśmy i zawsze opowiadaliśmy. Każda postać z tych okładek ma jakieś tam małe znaczenie, ale to też takie dosyć podprogowe działanie. Może ktoś to gdzieś tam skuma z tekstów, z okładki, z muzyki, może nie, ale zostawiliśmy to gdzieś tam jednak pływające w przestrzeni. Inspiracje od początku były Indianami, ich spirytualizmem, najróżniejszymi rytuałami, ale też naszą taką mikro-teorią spiskową, że Indianie są z kosmosu, nie mogli po prostu się tutaj pojawić. Dlatego też na pierwszej okładce jest kosmita w strojach indiańskich na koniu, przemierzający przez mgłę, odkrywający nowe możliwości i miejsce. Kolejna płyta to były trzy zjawy, a przed nimi leży truchło tego konia i tego kosmity. Chodziło tam o pogoń za tym kosmitą, jakieś eksterminacje Indian też, więc to wszystko jest połączone. Tylko nie chcieliśmy tego robić w jakiś dosłowny sposób. No a później znowu powrót do Jeźdźca na koniu, który już w chwale leci w kosmos i przezwyciężył wszystko, dlatego jest też „The Great Chase in the Sky”, bo jest goniony, ale udaje mu się uciec.

 

 

NGH: Wyszła wam z tego niezła trylogia!

 

JW: Tak, tak. Traktujemy to jako taką trylogię. Długi czas nie byliśmy w stanie wymyślić jak to połączyć dalej, co zagrać. Mieliśmy też trochę ograniczony czas plus pandemia nas odwiedziła, więc trochę posypały się te wydawnicze plany. Ale niedawno powstała właśnie nowa epka, która jest trochę taką granicą. Odcinamy się już od tamtej trylogii i stylistycznie, i okładkowo, i chcieliśmy mieć trochę świeży start. Teraz nastał kolejny etap rozwoju naszego zespołu.

 

 

NGH: No właśnie wspominałeś, że już pracujecie nad kolejnym materiałem, i zastanawiałam się, czy to będzie jakoś powiązane z tym, co nagraliście do tej pory, czy idziecie w nowym kierunku. W Waszym wypadku na tych albumach, które wydaliście do tej pory, jest dość specyficzne instrumentarium. Pamiętam, jak bardzo mnie zaskoczyło użycie saksofonu, bo to było dość nietypowe, a z drugiej strony rewelacyjnie pasowało. Potem poszliście w stronę bardziej syntezatorową. Jaki teraz macie kierunek?

 

JW: Myślę, że to wszystko co jest już teraz po prostu będzie łączone i wykorzystywane po zebranym doświadczeniu z tymi instrumentami. Myślę, że nie będziemy dokładać kolejnych rzeczy, też nasze umiejętności się kończą, więc nie wiem, co by tam można jeszcze dołożyć. Aczkolwiek lepiej poznaliśmy też niektóre instrumentarium klawiszowe i dzięki temu możemy wykombinować coś innego, ale nie będziemy raczej robić rewolucji stylistycznej; trzymamy się naszego stylu i odrobinę go odświeżamy, tak że materiał będzie bardziej w klimacie epki niż poprzednich starszych płyt. Ale na pewno będą to też jakieś szaleńcze pomysły saksofonowo-syntezatorowe.

 

 

NGH: Dalej trzymacie się tego motywu indiańsko-kosmicznego? Czy już trochę od niego postanowiliście odejść?

 

JW: Wiesz co, on cały czas jest, ale gdzieś tam bardzo podświadomie ukryty. Oczywiście on może się głównie ujawniać w tekstach, ale już nie aż tak dosłownie. Staramy się bardziej skupić właśnie na spiritualistycznym podejściu, może nawet lekko filozoficznym, a nie po prostu bezpośrednio, tak jak wtedy, kiedy zaczynaliśmy. Byliśmy młodzi, podjarani westernami i tak dalej, więc mieliśmy do tego trochę inne podejście. Teraz bierzemy to bardziej na serio, a jednocześnie cała ta treść się skondensowała do małych nawiązań. Ale oczywiście, gdzieś to zawsze z nami zostanie, od tego zaczynaliśmy i nadal mamy te same przekonania.

 

 

NGH: Pamiętam, że jakieś 8-9 lat temu w trakcie koncertów występowałeś z pióropuszem na głowie. Słyszałam, że ktoś zwrócił Ci uwagę, że nie powinieneś tego robić. Możesz opowiedzieć jak to było, że z tego zrezygnowałeś?

 

JW: Tak, zakazany temat (śmiech).

 

 

NGH: O, okej, dobra, to możemy o tym nie rozmawiać.

 

JW: Nie, nie, nie, żartuję. Historia jest prosta. Ja byłem nieświadomy tego, że nie powinno się nosić atrybutów indiańskich, nie będąc nativem. Jeden native Indianin napisał do nas bardzo miłego maila, że bardzo lubi naszą muzykę, ale wykorzystywanie ich symboli jest trochę nie na miejscu, i że radziłby tego nie robić, pozdrawia serdecznie i tyle. No i zacząłem z nim gadać, przeprosiłem i tak dalej. Doszliśmy do porozumienia, oczywiście bez problemów, oczywiście nie będziemy tego robić, dzięki, że nam zwrócił uwagę, że nas uświadomił, poszerzył nasze horyzonty w tej dziedzinie. No i pióropusz wtedy zniknął. Prosta sytuacja, ale świetnie, że została w ten sposób wyjaśniona, bo byli też tacy, którzy pisali do nas bardzo brutalne i agresywne maile, niekoniecznie w sprawie pióropusza, ale generalnie, że mamy w ogóle nie dotykać ich kultury. A tutaj mega kultura, wszystko wyjaśnione.

 

zdj. materiały prasowe

 

NGH: A propos waszej muzyki i tego, czym ona się wyróżnia na tle innych zespołów, to oprócz tej oprawy graficznej tworzycie dość nietypowe teksty – są bardzo oniryczne, poetyckie, metaforyczne. Widać, że są dla Was bardzo istotne. Jak wygląda proces powstawania takiego tekstu? Czy najpierw jest muzyka, do której potem tworzysz tekst? Czy może punktem wyjścia są inne dzieła literackie, inne utwory, piosenki?

 

JW: Zawsze najpierw powstaje muzyka, ona jest dla nas najważniejsza. Teksty, melodie czasem powstają wcześniej, ale teksty są wymyślane do muzyki, bo generalnie warstwa melodyczna jest dla najważniejszą rzeczą. To ona ma najbardziej grać na emocjach, a tekst według nas powinien tylko ją dopełniać. A inspiracje… myślę, że 3/4 tekstów napisałem ja i to jest jakiś wielki wór inspiracji w mojej głowie: czy to z filmów, czy innych dzieł. To wszystko się gdzieś miesza i powstają takie rzeczy, zależnie też od momentu, w którym się znajdujemy, jakiegoś stanu emocjonalnego. Nie chcę jakoś poetycko o tym mówić, aczkolwiek czasami słowa się fajnie lepią, tak że można uzyskać jakiś sens, i brzmi to w elegancki, ładny sposób. Ale ciężko mi stwierdzić, gdzie jest bezpośrednia inspiracja.

 

 

NGH: Właśnie zdałam sobie sprawę – popraw mnie jeśli się mylę – ale chyba nie nagraliście do tej pory żadnego utworu z polskim tekstem.

 

JW: Nie, i to się nigdy nie wydarzy.

 

 

NGH: Dlaczego?

 

JW: Bo jak już powiedzieliśmy A, to już nie musimy mówić B (śmiech). Po prostu jak zaczęliśmy tworzyć po angielsku, to chcemy się tego trzymać, żeby być spójnym w tym, co robimy. Język polski zostawiamy na konferansjerkę na polskich koncertach, ale śpiewamy po angielsku, bo też bardziej nam się to zgrywa muzycznie. Po prostu ten język dla nas lepiej brzmi, jeśli chodzi o samo frazowanie, melodię i tak dalej, więc tego się trzymamy. Zresztą, spróbuj przetłumaczyć sobie chociaż jedną, dwie frazy jakiegokolwiek naszego kawałka i to zaśpiewać, będzie brzmiało głupio.

 

 

NGH: Myślę teraz o polskim tłumaczeniu chociażby tytułu „The Great Chase in the Sky” – ciężka sprawa… Nie wiem, czy to by się w ogóle zmieściło na okładkę, no ale to już kwestia drugorzędna. Jak ktoś pierwszy raz spotyka się z Waszą twórczością, chce coś przeczytać o zespole, to najpierw trafia na szufladkę, że gracie albo psychedelic rock, albo stoner rock. Zastanawiałam się, co dla Was oznacza taka etykietka i z czym dla Was wiąże się w ogóle granie stonera, dlatego że w jednym wywiadzie z Tobą przeczytałam, że dla Ciebie stoner nie jest gatunkiem, tylko sposobem odczuwania muzyki i emocji. Możesz to rozwinąć?

 

JW: Faktycznie, kiedyś tak gadałem i w sumie cały czas trzymam się tego zdania. Generalnie chodzi o to, że nazywamy gatunek, który jest tak naprawdę wielkim worem gatunków. Utarło się, że ludzie mówią stoner na zespoły, które potrafią grać od jakiegoś doomu, kompletnych ciężarów, wolnej muzy, po jakieś retro roczek szybki, śmieszny, solówki, więc rozpiętość jest tutaj bardzo duża, i przez to wydaje mi się, że nie chodzi stricte o dany gatunek, bo stoner rock to by musiały być zespoły z pustyni w Stanach Zjednoczonych, które grają typowy tak zwany desert rock – to raczej prosta muza i na tym by się kończyło. A tutaj mamy tyle zmiennych, tyle zespołów, tyle gatunków, że bardziej chyba chodzi o to, że te wszystkie zespoły mają ze sobą coś wspólnego: dominuje tutaj kult brzmienia, dobrego brzmienia, może nie zawsze dobrego sprzętu, ale dobrze brzmiącego i czerpania z tego emocji. Oczywiście, są tutaj inspiracje stylistyczne, psychodeliczne rzeczy – czy to dużo dymu, jakieś grzyby, jakieś góry, jakieś wielkie wzmacniacze, to się wszystko gdzieś łączy. Ale dlatego wydaje mi się, że to wszystko to jeden wielki krąg połączony z wieloma gatunkami i ludzie, którzy słuchają tej muzyki, jeżdżą na festiwale w tych klimatach, mają podobny vibe, a nie jest to tylko dzielenie na papierze, co jest jakim gatunkiem. To raczej otwarta głowa i czerpanie z tego, co jest dobre w muzyce, a niekoniecznie w tym gatunku.

 

 

NGH: Bardzo mi się spodobało to, co powiedział Igor ze Stoned Jesus o stonerze, czyli że bardzo lubi ten gatunek, bo to muzyka mocna, ale nie agresywna. Nie wiem czy byś się z tym zgodził.

 

JW: Zgadzam się. Są oczywiście wyjątki, bo do tego wora wrzuca się też masę zespołów typu Dopethrone – to jest po prostu agresja, 100% agresji w muzyce (śmiech), aczkolwiek tylko w muzyce.

 

zdj. Wojtek Kasprzak

 

NGH: Nawet disco polo potrafi być agresywne (śmiech).

 

JW: No tak, zgadza się. Stoner to muzyka, która opiera się na często cięższych brzmieniach, ale faktycznie mało tam agresji.

 

 

NGH: I pozostaje chwytliwa. Właśnie to podkreślał Igor, że w stonerze jest bardzo chwytliwa linia melodyczna. Nawet jeśli te kawałki są długie, to możesz tę linię zapamiętać i ona wbija się w głowę, nie tak jak np. z metalem, że ciężko w ogóle powtórzyć te linie melodyczne nawet w głowie.

 

JW: Tak, raczej ma być przyjemne i ma cię bujać. Zresztą, jak siedzieli na pustyniach po nocach, grali na agregatach, no to chyba o to chodziło, żeby po prostu się pobujać, wypić piwko i tak dalej.

 

 

NGH: Fajnie, że jesteście w stanie uchwycić ten klimat na koncertach i na swoich płytach. To jest jest mega cenne. Mam do Ciebie ostatnie pytanie. Z racji, że macie na swoim koncie bardzo wiele koncertów w różnych miejscach, chciałam zapytać, czy jest jakaś w Polsce – albo poza Polską – sala koncertowa, jakieś miejsce, gdzie najlepiej wspominacie koncert i czy jest jakieś miejsce, w którym bardzo chcielibyście kiedyś zagrać?

 

JW: Bardzo dobrze wspominamy koncert z zeszłego roku – graliśmy na Desertfest w Antwerpii. Genialna miejscówka, trzy sceny, świetny line-up. Wspominamy to po prostu organizacyjnie, wszystko się bardzo zgadzało. Miejscówka to jakieś w ogóle stare, wielkie kino trzysalowe. Świetnie zorganizowany event, super klimat, masa znajomych, dużo ludzi pod sceną. Nasza muza leciała przed koncertem Fu Manchu na przykład, tak że już podjara była niemożliwa. To taki świeży koncert, ale generalnie tęsknimy trochę za tym, żeby pojechać do Niemiec, pograć koncerty. Tam jest zawsze fajny odbiór. Niemieckie festiwale to coś, co chcielibyśmy ogarnąć, żeby tam pograć. Właśnie mi się dzisiaj wyświetliło wspomnienie, że 6 lat temu graliśmy na festiwalu Krach am Bach pod Dortmundem. To był nasz największy koncert dla, nie wiem, chyba było 3000 osób. Dla nas to było już super osiągnięcie. No i właśnie u nas jest jeden Red Smoke Festival jako Open’er stoner-like. W Niemczech jest 6 albo 8 takich festiwali, więc można zrobić jakiś tour po tych festiwalach. To by była taka nasza wymarzona destynacja. A w Polsce?

 

 

NGH: Open’er (śmiech)

 

JW: Jeśli bym nie musiał płacić tych milionów za karnet i jeszcze zagrać, to czemu nie. Miałoby to jakiś sens. Kiedyś chcieliśmy bardzo na OFF Festivalu zagrać, ale OFF też troszeczkę w inne klimaty, rejony poszedł. Aczkolwiek gdybyśmy na takim niby off-owym, ale trochę już bardziej mainstreamowym festiwalu się pojawili, to myślę, że byłoby to dla nas cenne doświadczenie i na pewno byśmy spróbowali. Może nie na Męskim Graniu, ale na jakimś bardziej alternatywnym feście, większym, ale alternatywnym – to już byłoby dla nas coś fajnego.

 

 

NGH: To trzymam kciuki, żeby się udało!

 

 

Rozmawiała Natalia Glinka-Hebel

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

 

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz