Nie oceniaj książki po okładce, głosi stare porzekadło. Dotyczy ono nie tylko książek, ale w zasadzie wszystkiego, także nas samych. Nie oceniaj powierzchownie, po wyglądzie, po koszulce, po uczesaniu, po wzroście, po ilości kolczyków, tatuaży, zębów… To wszystko jest subiektywne. Coś jednak musi być tym pierwszym frontem kontaktu, zachęcającym lub zniechęcającym, do zagłębienia się w zawartość, lub wzięcie nóg za pas. Z książkami sprawa jest o tyle łatwa, że okładki zmieniają się w zależności od wydawnictwa. W przypadku płyty muzycznej jest znacznie trudniej, gdyż okładka jest jej twarzą na zawsze, budząc skojarzenia z dźwiękami, a co za tym idzie, emocjami i wspomnieniami.
Niżej podpisany wielokrotnie oceniał płyty po okładce. W latach 80-90, bez wiedzy spoza MTV i pism muzycznych, okładka była jedynym namacalnym drogowskazem wśród półek z płytami (lub raczej kasetami) a propos zawartości danego albumu. Półnagie naoliwione ciała Manowar czy Accept nie przemawiały do mnie nawet gdy byłem fanem He-Mana; ale tajemnicze okładki Pink Floyd czy Jean-Michel Jarre’a – już tak. Dobrze dobrana okładka potrafi zachęcić do sięgnięcia po dzieło wybitne, jak i uchronić od obcowania z czymś karygodnym. Zdarzają się jednak przypadki, kiedy niefortunnie dobrana okładka przypada w udziale naprawdę wybitnym płytom, często psując ich odbiór.
Oto kilka przykładów albumów, których w istocie nie należy oceniać po okładce. Nie muszę dodawać, że to wszystko moja własna ocena, a podobnych przykładów można mnożyć jeszcze bardzo długo:
10. Yes – Going For The One
Złote Yes u szczytu kreatywności i popularności: Anderson / Squire / Wakeman / Howe / White. Pięć numerów i esencja ich stylu: rozbudowane kompozycje („Awaken”), ballady („Turn of the Century”), idylliczne fantazje („Wonderous Stories”), oraz hymny („Parallels”). To, czego zabrakło, to Roger Dean, który odpowiada za fantastyczne grafiki, jakie opatrują większość przepastnej dyskografii Yes. Wydawałoby się, że zaproszenie do współpracy ekipy z Hipgnosis nie może być chybionym pomysłem. Mimo to, zderzenie tych futurystycznych budynków z nagimi męskimi pośladkami nigdy do mnie nie przemawiało, a co więcej, ustawia płytę gdzieś w drugim rzędzie za żelaznymi lekturami obowiązkowymi. Yes chcieli spróbować czegoś nowego, dodać szczyptę nowoczesności do brzmienia, odejść od grafik Deana (po nim zostało tylko słynne logo zespołu). Ale, jak mieliśmy się o tym przekonać w latach późniejszych, im mniej Deana na okładce Yes, tym mniej Yes w ogóle.
9. Mike Oldfield – Hergest Ridge
Drugi album Oldfielda po epokowym Tubular Bells był robiony ‘byle szybciej’. Presja Virgin i Richarda Bransona, presja prasy i fanów. Mike miał zaledwie 20 lat, a już zaliczył swoje magnum opus. Co dalej? Zamknął się z muzykami i technikami w chacie na pograniczu Anglii i Walii, wśród zieleni i zwierząt, z dala od Londynu i ludzi. I nagrał to samo co wcześniej, tylko od nowa, bazując na tych samych patentach, technikach, instrumentach i pomysłach. Wyszło mu z tego dzieło niezależne, umacniające jego styl, wrażliwość i znaki rozpoznawcze. Przede wszystkim, liczyła się idylliczna, post-hipisowska atmosfera, na łonie bajkowej brytyjskiej przyrody. Być może właśnie to usiłowano oddać na okładce; Trevor Key sprawdził się rok wcześniej wymyślając symbol dzwonów rurowych. Tu jednak dostaliśmy porcję szpinaku w misce z Bolesławca, z zamieszanym w to psem Bootlegiem. Na edycjach płyty w latach późniejszych okładkę zmieniono – na ciut lepszą, ale nadal nieadekwatną.
8. Riverside – Out Of Myself
Z genialnym debiutem nie dyskutuje się. Ta płyta zachwyciła wtedy i zachwyca do dziś, gdy funkcjonuje pod zmienioną okładką nadwornego grafika Riverside, Travisa Smitha. Jej pierwsza komercyjna wersja, no cóż… dość powiedzieć, że oddawała okoliczności powstawania tej płyty, pół-amatorskie, domowe, typowe dla debiutantów, chociaż dobrze wiemy, że muzycy Riverside mieli już pierwsze doświadczenia za sobą. Ten chłopak wyciągający ramiona ku niebu w czasie apokalipsy budzi skojarzenia z „Jeremy” Pearl Jam, zupełnie nie oddając czaru i rozmachu tej płyty. Te barwy, te ‘światłocienie’, to wszystko wygląda jak błoto albo przejrzałe awokado. Tymczasem Out Of Myself jest płytą wielką, zasługującą na więcej wyrazu od swojej twarzy zwróconej do świata. Travis Smith ukrył ową twarz w dłoniach, ze wstydu, smutku i bólu, uciekając do wewnątrz bezpańskiego serca, ale co najważniejsze pozostawił tą sylwetkę bez ramion wyciągniętych jak na podium olimpijskim.
7. Depeche Mode – Songs of Faith and Devotion
Nie jestem fanem okładek z wizerunkiem zespołu – są trudnym w obróbce surowcem, ale wykonane właściwie mogą przynieść zespołowi nieśmiertelność. Nadworny fotograf Depeche Mode, Anton Corbijn, uczynił to genialnie kilka lat wcześniej na płycie 101. Ale tutaj coś przestało pasować. Z DM nie dyskutuję – ewenement w historii muzyki pop i zasłużone miejsce w panteonie największych gwiazd. Gdy po Violatorze wydawało się, że to koniec z muzyką syntetyczną, że teraz liczą się tylko gitary, im udało się wydać te oto arcydzieło. DM przestali być pop; stali się wiarygodni dla publiczności rockowej, zaczęli cierpieć, wyć z bólu, modlić się. Zespół prawie rozpadał się od stresu, ekscesów narkotykowych, załamań psychicznych i presji. To kawał historii muzyki, który pozostaje opatrzony jedną z najbardziej nijakich, nudnych okładek, jakie znam. Przypomina mi ona nadsyłane do pism Bravo i Popcorn fanowskie rękodzieła oddanych, nastoletnich zwolenników zespołu.
6. King Crimson – The ConstruKction Of Light
Kolejny zespół, który przez lata słynął z wielu rzeczy, w tym okładek swoich płyt. Twarze ich wczesnych płyt ogląda się dziś jak galerię sztuki ‘rock artu’; te późniejsze, bardziej symboliczne, odpowiadały radykalnym transformacjom, jakie stopniowo zachodziły w brzmieniu Króla. Te najnowsze to z kolei dzieła obecnej nadwornej graficzki Króla, P.J. Crook, której charakterystyczny styl ozdobił także reedycję albumu stanowiącego kulminacyjny punkt ich twórczości na przełomie tysiącleci – The ConstruKction Of Light. Jednak zanim to się stało, musieliśmy przecierać oczy ze zdumienia na widok oryginalnej jego okładki, która biorąc pod uwagę zwyczajowy królewski rozmach i progresywność, jest uboga i wstydliwa. Jak na tak dumną, nowoczesną płytę, jej okładka wygląda zacofanie, uwsteczniając możliwości grafiki komputerowej, nawet jak na ówczesne standardy. Album przez to ucierpiał i dziś jest rzadko wymieniany wśród kanonu zespołu, jeśli w ogóle.
5. Simple Minds – New Gold Dream (81-82-83-84)
Simple Minds z kolei nigdy nie słynęli ze swoich okładek. Wszystkie uważam za wyjątkowo szpetne, tandetne i dziwaczne, w przeciwieństwie do samych albumów, które stanowią klasykę brytyjskiej nowej fali/synth-popu. New Gold Dream to koronny tego przykład, ale równie dobrze mógłbym tu umieścić Empires And Dance, albo Sparkle In The Rain. Dość powiedzieć, że jako płyta, New Gold Dream słucha się jak ‘greatest hits’. Każdy z tych numerów to perełka, a we wspólnej koniunkcji wystrzeliły one wówczas Simple Minds do największych gwiazd tamtych czasów. Natomiast to, co widnieje na okładce, zasługuje na karę, rózgę, żółtą kartkę i upomnienie na piśmie. Nieważne, że jest to krzyż i serce (to element logo Simple Minds) – to coś jest równie apetyczne, co „danie jarskie” na dworcu głównym w Kutnie. Te bohomazy wyglądają jak poligon doświadczalny ówczesnych prymitywnych programów graficznych, w dodatku o mocno dewocjonalnym zabarwieniu.
4. Hey – ?
Wczesnego, „grunge’owego” Heya można czepiać się ile wlezie – ale wówczas nie było na polskiej scenie rockowej kogoś, kto przemawiałby do powszechnej wyobraźni fanów z równie wielką mocą. Słynny Znak zapytania to kulminacyjny punkt ich kariery – byli mega-gwiazdami, wyprzedawali wszystko co dało się wyprzedać, odbierali kolejne Fryderyki, a Kasia Nosowska umacniała swój status duchowej przywódczyni nastoletnich serc i dusz tekstami do „Anioła” czy „Heledore Babe”. Znaku zapytania do dziś słucha się fantastycznie (płyta niedawno doczekała się wydania na winylu), nie tylko na zasadzie sentymentalnej podróży w czasie. Dlaczego zatem to dzieło musi psuć ten koszmar, jaki widnieje na okładce? Gdyby zostawić sam portret Kasi, byłoby idealnie, chociaż reszta zespołu mogłaby się obrazić, że ich front-manka za bardzo im odjeżdża. Tylko czy jest to wystarczający argument, aby wkleić tam ‘połączone’ twarze Roberta, Jacka, Marcina i Piotra?
3. R.E.M. – Monster
R.E.M. byli u szczytu popularności i mocy kreatywnych. Po dwóch wiekopomnych albumach w latach 90., Out Of Time i Automatic For The People, byli wszędzie – w MTV, w prasie, w lodówce. Z alternatywnego rocka weszli w mainstream, ale nie obniżyli lotów. Na wierzchołku popularności postanowili pójść w kierunku jeszcze bardziej ambitnych, intelektualnych, poetyckich piosenek, czego efektem było New Adventures in Hi-Fi, często uznawane za ich szczytowe osiągnięcie. Gdzieś po drodze, pomiędzy mainstreamem a sztuka, był właśnie Monster. R.E.M. chcieli pokazać, że stać ich jest na coś więcej, niż hity z satelity; stąd wyczuwalna zmiana stylistyki, introwertyczne słowa, próby odsunięcia od siebie blichtru i sławy, jaką zostali obsypani. Być może to jest główną przyczyną dla której na okładce umieścili to straszydło, w totalnym kontraście do swoich innych, doskonałych okładek. Czy tylko ja odrzuciłem ten album przez tego diabełka? A przecież ta płyta jest kapitalna.
2. Goldfrapp – Felt Mountain
Odkryli ją Dreadzone, wsławili Orbital, później śpiewała z Trickym oraz Plaid, aby wreszcie na przełomie wieków wydać solowy debiut. Co to była za płyta! Alison wyprzedziła swoje czasy, przynosząc nam album oniryczny, niemal ambientowy, mocno w stylu vintage, nawiązujący stylistyką do muzyki z Twin Peaks, jak i francuskich chansonów. Później poszła w inne klimaty, dynamiczne i taneczne, i trzyma się ich do dziś, co czyni z Felt Mountain jeszcze większy unikat na mapie jej dokonań. Czemu zatem jest on opatrzony tak odpychającą okładką? Po co to odbicie? Pomijając skojarzenia z bliźniętami syjamskimi zrośniętymi głowami, wygląda to tak, jakby z jej włosów wyskakiwał w naszym kierunku grizzly albo wookie w szale bojowym. A przecież wystarczyłaby ta góra z tyłu okładki, niczym tajemnicza pocztówka z wędrówek po Alpach. Sam portret Alison byłby też do przyjęcia. Ta okładka odstrasza od tej płyty i nie była ona przez to należycie doceniona.
1. Myslovitz – Miłość w Czasach Popkultury
Matka Smoków złych okładek. Mówimy o krążku z końcówki XX wieku, i adekwatnej do niej grafice, ale to co widać na twarzy największego sukcesu komercyjnego Myslovitz jest godne zespołów Akcent lub Bayer Full. To grafika w stylu programów popularno-naukowych TVP lat 80-tych, albo reklama zakładów poligraficznych dekadę później. Żółta naklejka RMF FM Poleca do kompletu. Wielka szkoda dla albumu; jest to płyta wybitna, która jednocześnie dobrze się sprzedała. Myslovitz stali się wówczas mega-gwiazdami, pupilami mediów, telewizji i kolorowej prasy, co z czasem ich przytłoczyło. To w ogóle zespół mocno niezrozumiały w polskim rocku, mający do powiedzenia o wiele więcej, niż „Chłopcy” i „Długość dźwięku samotności”. Ale te właśnie hiciory znajdują się tu, do spółki z „Alexandrem” i „Peggy Sue nie wyszła za mąż”; ten album to ‘greatest hits’, i całe szczęście, że na swoje 20-lecie i reedycję winylową został opatrzony bardziej adekwatną, minimalistyczną, lepszą okładką.
Jakub Oślak
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1