IKS

Jadźka Kłapa [Rozmowa]

Wokalistka, pianistka, saksofonistka, a na co dzień – lekarka, czyli Jadźka Kłapa stworzyła niesamowite wydawnictwo zatytułowane „Punkt Styku”. Zawiera ono płytę, pięknie wydane teksty do wszystkich utworów, a także… zbiór „Apokryf o rajskiej polanie i inne opowiadania”. Muzyka, osadzona w tradycji jazzowej, pełna improwizacji, czasem nierówności i – jak sama artystka mówi – prawdy, stanowi niesamowitą podróż po krainie ludzkich uczuć, odczuć i doświadczeń. O literacko-muzycznej złożoności całego przedsięwzięcia jego prowodyrka opowiedziała mi w poniższej rozmowie.

Maciej Majewski: Przyznaję, że trochę się pogubiłem, czy jesteś bardziej lekarką, czy jednak wokalistką/pianistką/saksofonistką?

 

Jadźka Kłapa: Jestem przede wszystkim artystką.  W muzyce – kocham komponowanie, kocham improwizację, kocham wykonywanie w super składzie dla głodnych odbiorców. A w medycynie – kontakt z drugim człowiekiem.

 

MM: „Punkt Styku” przytłacza przede wszystkim opakowaniem, a w nim – zawartością literacką. Teksty piosenek i „Apokryf o rajskiej polanie i inne opowiadania”, to byty równorzędne?

 

JK: Mam nadzieję, że „przytłacza” w pozytywnym tego słowa znaczeniu! Tak, sporo się napracowałam. Ale to dlatego, że niezwykle cenię swoich odbiorców. Dłuuugo czekali na tę płytę i chciałam stworzyć dla nich coś wyjątkowego – więcej, niż tylko płytę. O pisaniu marzyłam od dziecka, dopiero teraz odważyłam się rzeczywiście coś napisać i opublikować. Każde opowiadanie z tego zbioru ma swój odpowiednik w postaci piosenki i symbolu z rysunkiem. Każdy z elementów uzupełnia się nawzajem, dopełnia.

 

MM: Opowiadania to jedno, ale teksty to osobna opowieść – o innych i – zdaje bardzo osobiście – o Tobie?

 

JK: Zdecydowanie tak. To, jak dotąd, najbardziej osobisty materiał mojego życia,. Za każdą kompozycją i za każdym tekstem stoją silne emocje. Żegnam ukochane osoby, wyznaję miłość, zamykam jedne relacje, otwierając nowe. Opowiadam o bólu, ale i o pięknie, o cierpieniu, i uniesieniach, jakich doświadczyłam.

 

MM: Słuchając tej płyty, początkowo wydawało mi się, że ma on formę recitalu. Im dalej jednak, warstwa muzyczna i tekstowa mocno poważnieją. Robi się z tego wręcz monodram.

 

JK: Ooo, ciekawa obserwacja. Wiesz co? Sprawiłeś mi ogromną radość tym, co napisałeś. Bo to właśnie chciałam osiągnąć. Od lekkiego utworu na początku, w dużym składzie, z tekstem pół żartem, pół serio, przez coraz poważniejsze numery, nadal z dużym instrumentarium, aż do całkowicie nagiej części. Nagiej, ponieważ w kilku miejscach jestem sama ja, albo z drugim, czasem z trzecim muzykiem. W nagraniach w stu procentach na żywo, słychać samą prawdę. Kocham minimalizm i autentyczność w muzyce. Ale… takie muzyczne monodramy, to ogromne wyzwanie. Granie samemu dla maleńkiej publiki wymaga odwagi. Tuż przed pandemią w ramach szalonego projektu #WizytaDomowa, podróżowałam sama, w ciemno, z wszystkimi instrumentami i nagłośnieniem, do obcych ludzi. To było cudowne doświadczenie! Sama, zupełnie sama, musiałam się zapakować, zawieźć, przedstawić, nagłośnić i zaprezentować. To było tak surowe, tak prawdziwe, tak magiczne. Wspaniali ludzie, niesamowity odbiór. Dzięki temu szaleństwu uwierzyłam w siebie i chciałam tę szaloną, monodramową formę zawrzeć na płycie. Dziękuje, że to zauważyłeś!

 

MM: A jak dobierałaś muzyków do tego projektu?

 

JK: Pierwsza próba przed nagraniem tego projektu była w nieco odmiennym składzie. Kilka lat temu przeszłam spore załamanie, zerwałam z muzyką. Ale pewnego zimowego wieczoru, wróciłam wykończona z pracy, a w domu… zastałam mojego męża, Bzima z Maćkiem Szczycińskiem i perkusistą z Izraela, Gabim Eisenmanem. Usiadłam do piana i… Krótko mówiąc, wróciłam do gry! Gabi wrócił do kraju i dołączył do nas Paweł Dobrowolski. Goście dołączali bardzo spontanicznie, jak przyjaciele. Ot, Krzyś Lenczowski wpadł na wino, Mateusz Smoczyński przyjechał nagrać sola po pracy i tak dalej. Mam szczęście do ludzi i jestem zaszczycona, że świetni muzycy chcą ze mną grać.

 

 

MM: Chciałem Cię jeszcze zapytać o „Mama”, „Tato” i „Babcia”, które następują po sobie. Bardzo odmiennie zwracasz się do każdej z tych osób w tekstach.

 

JK: Wow! Ale mnie zaskakujesz! Uwielbiam takie wywiady. Każda z tych osób odgrywa inną rolę w moim życiu. Do Babci zwróciłam się kilka dni po jej śmierci. Byłam i jestem z nią silnie związana. Pomimo różnicy pokoleń, słuchała, rozumiała i wspierała moją twórczość do ostatnich dni. Ogromnie mi jej brakuje, ale wierzę, że jeszcze się spotkamy. Mama z pozoru jest surowa, ale tak naprawdę – pełna jest miłości. Nauczyła, a raczej nadal uczy mnie – bo jeszcze tego nie opanowałam – twardo stąpać po ziemi, nie poddawać się złym myślom, dostrzegać pozytywne strony życia. Iść do przodu, małymi krokami, ale do przodu. Jest bardzo konkretną osobą. Uporządkowaną. Jak ta piosenka. Uwielbiam ją i próbuję uczyć się jej cech wrodzonych. Tata, oj tata, kochany tata. Najlepszy i niezastąpiony. Głębia emocji, wrażliwości i piękna. Nie oddam nikomu! (śmiech).

 

MM: Ta płyta jest zrobiona trochę w starym stylu. Nie ma tu udziwnień brzmieniowych, są raczej nastroje, barwy i duża kultura wykonawcza. Próbuję sobie wyobrazić ten projekt na żywo i wydaje mi się, że niżej desek teatralnych nie powinien być realizowany.

 

JK: Tak, ta płyta, jej stylistyka to oddanie hołdu czasom sprzed ery plastikowej. Owszem, brzmieniowo jest trochę elektroniki. Ale brzydzę się sterylnością, czystością, autotunem, więc zostawiliśmy wszystkie niedoskonałości. Skrzypienie pedałów fisharmonii w utworze „Diament”, moja zadyszka (śpiewałam oczywiście grając, ludzie, ależ się zasapałam!), przeszkadzało na przykład jednemu z naszych znajomych producentów, kiedy zaprezentowaliśmy mu utwór tuż po nagraniu. „Wytnijcie to”, powiedział. A ja? Ja zapytałam, czy da się je dać głośniej! Wychowałam się na muzyce „tamtych lat”, nagrywanej w dużym stopniu na żywo, pozbawione sterylności i plastiku. Dlatego tak trudno przekonać mi się do brzmień popularnych obecnie. Ale… Ta muzyka grana była już wszędzie: od dużych scen, poprzez deski teatru, małe mieszkania, aż po łąkę. I wiesz co? Za każdym razem się obroniła.

 

MM: Wyobrażam sobie, jak musi to brzmieć z winyla.

 

JK: Moje największe marzenie. Ech… Zbieram na winyl. Kilka tygodni temu wtargnęłam na moment w podziemia przy Dworcu Centralnym w Warszawie, gdzie Jarek Polit stworzył odrębną planetę: Plakaton. Idziesz sobie, idziesz, w tłumie, zgiełku, przechodzisz przez drzwi maleńkiego sklepu i jesteś w innym świecie. Kojący zapach cygara, a w tle wyśmienita muzyka z winyla. Nie chciałam stamtąd wychodzić! Dobrze, że od czasu do czasu przejeżdża tramwaj ofiarując flashbacki codzienności.

 

MM: Będzie Cię zatem można usłyszeć na żywo w najbliższym czasie?

 

JK: Latem na pewno pojawimy się na kameralnym Festiwalu Wizji w Wierzbicy, pod Zamościem. Pozostałe terminy dopiero się pojawiają i klarują. Pewnie więcej zacznie dziać się od jesieni. Po długim czasie spędzonym w domu spowodowanym ciążą i narodzinami dziecka, łaknę grania na żywo dla ludzi. I coś czuję, że wkrótce ogłoszę nabór na wizyty domowe (śmiech).

 

MM: A co będzie działo się z opowiadaniami z „Apokryfu…”? Będziesz je prezentowała na żywo?

 

JK: Marzy mi się cykl spotkań autorskich w bibliotekach, księgarniach, z prezentacją kilku utworów przy okazji. Doskonała pora na to będzie chyba jesienią. Takie spotkania to fantastyczna platforma do wymiany myśli, uczuć, emocji ze słuchaczami, do rozmowy. Mam nadzieję, że znajdzie się ta przestrzeń. Słuchaczy na bieżąco informuję o wydarzeniach na swoich socjalach.

 

Rozmawiał: Maciej Majewski

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz