Jako osoba, która na przestrzeni lat sama próbowała muzykować, mam olbrzymi szacunek do tych artystów, którzy są na tyle samowystarczalni, by tworzyć swoje albumy samodzielnie lub praktycznie w pojedynkę. Paul McCartney czy Steven Wilson od razu przyszli mi na myśl. Nie mógłbym także nie wspomnieć o bohaterze niniejszej recenzji. Jack White wydał właśnie album „No Name”, któremu towarzyszyła bardzo osobliwa promocja.
Miłośnikom rockowych brzmień tej postaci nie trzeba jakoś znacząco przybliżać. To prawdziwy człowiek – orkiestra. Pod koniec ubiegłego wieku pokazał się szerzej muzycznemu światu w duecie, z ówczesną żoną, jako The White Stripes, by w połowie pierwszej dekady równolegle rozpocząć z Brendanem Bensonem projekt The Raconteurs. Do tego grona cztery lata później dołączyła grupa The Dead Weather, a następnie White rozpoczął karierę solową.
19 lipca 2024 roku do płytowych zakupów w wybranych sklepach w Nashville, Detroit czy Londynie konsumenci otrzymywali białego winyla, na którego naklejce widniał napis „No Name”. Tajemniczy album White’a pojawił się błyskawicznie w sieci i pierwsze opinie były budujące. Nie wiadomo było czy płyta pojawi się oficjalnie w dystrybucji, czy będzie tylko w limitowanym nakładzie. Dwa tygodnie później, 2 sierpnia, pojawiła się oficjalnie w serwisach streamingowych.
Mam wrażenie, że Jack White w końcu znalazł receptę na balans pomiędzy swoimi tradycyjnymi inspiracjami, a eksperymentami muzycznymi z ostatnich lat. Otwierający „Old Scratch Blues”, zaczynający się klasyczną bluesową zagrywką, niesie w sobie ciężar i groove Led Zeppelin, czyli jednej z największych inspiracji dla White’a. Ukoronowaniem tego był jego udział wspólnie z Jimmym Page’m w dokumencie „It Might Get Loud” z 2008 roku.
„Bless Yourself” mimowolnie kojarzy mi się z „You Really Got Me” The Kinks, jednak wrażenie wkrótce mija, a riff ponownie atakuje swoim ciężarem w sterowcowym stylu. Im bardziej zagłębiam się w ten album, to wydaje mi się, że mamy do czynienia z hołdem dla grupy dowodzonej przez legendarnego Jimmy’ego Page’a. Posłuchajcie „It’s Rough on Rats (If You’re Asking)”, „Archbishop Harold Holmes” z wariacją na temat riffu z „Immigrant Song” czy – najlepszych propozycji na płycie – „What’s the Rumpus?” i „Tonight (Was a Long Time Ago)”. Warto też wyróżnić zamykający całość „Terminal Archenemy Endling”, mocno inspirowany beatlesowsko-zeppelinowskimi dźwiękami.
Na drugim biegunie jest kilka utworów, które przypominają dokonania The White Stripes oraz nawiązują do wcześniejszych solowych wcieleń artysty. Dynamiczny „Number One With a Bullet” to numer z punkową energią, który kończy… połamany groove, z których White słynie i sypie nimi jak z rękawa. Garażowy, z silnie uwypuklonym basem „That’s How I’m Feeling” pośród całości płyty brzmi jak „doklejony”. Podobnie „Missionary” – propozycja, która słuchana solo w zbiorczej playliście brzmi super, wśród pozostałego materiału z „No Name” wypada jednak nieco blado.
Jack White postawił sobie bardzo wysoko poprzeczkę albumem, któremu praktycznie nie towarzyszyła i nie towarzyszy żadna wielka marketingowa otoczka. „No Name” w mojej opinii jest albumem, który pełni rolę hołdu dla inspiracji muzyka. Nie jest to nowość w muzycznym świecie, ale co najbardziej istotne i wyróżniające to fakt, że White nie próbuje kopiować ich muzycznego stylu. W każdej z kompozycji stara się dopasować inspirację do swojego, wypracowanego przez lata stylu. Dzięki temu całość brzmi autentycznie i świeżo. To kolejny album w stylu retro, którego słucha się z przyjemnością.
Ocena: 5/6
Szymon Pęczalski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: