J. D. Overdrive kończą muzyczną drogę świetnym albumem pt. „Funeral Celebration”. Z Wojtkiem Kałużą (wokal) i Michałem Stemplowskim (gitara) porozmawiałem o sprawach minionych i teraźniejszych. Muzycy opowiedzieli o początkach JDO, swoich inspiracjach i planach na przyszłość.
Michał Koch: Minęły cztery lata od Waszego ostatniego krążka „Wendigo”. Jak JDO zmieniło się jako zespół?
Wojciech Kałuża: Paradoksalnie – chyba nie zmieniło się wcale. Po premierze „Wendigo” praktycznie od razu zabraliśmy się za szkice nowej muzyki, grając w międzyczasie koncerty i promując album. Jesteśmy dość zdyscyplinowaną ekipą, staramy się regularnie grać próby i ostatnie cztery lata pod tym kątem nie różniły się zbytnio od poprzednich. Z wyjątkiem rzeczy, o którą zaraz zapytasz oczywiście (śmiech).
Michał Stemplowski: Jedynie czasu na granie zrobiło się nieco mniej. Basiście urodził się syn, a nad nami wiszą obowiązki normalnego, szarego człowieka, pracującego na etacie i spłacającego kredyty. Mimo wszystko przez te cztery lata po prostu robiliśmy swoje, ciesząc się każdym zagranym dźwiękiem.
MK: Czemu się żegnacie ze sceną? A może to będzie jedno z tych „długich pożegnań?”
WK: Decyzja była wypadkową kilku kwestii, z czego chyba tą wiążącą był fakt, że nasz perkusista ma w planach przeprowadzkę do innego miasta, co oznaczałoby konieczność zmiany składu, a jest to perspektywa, która nie wygląda dla nas zachęcająco. Musielibyśmy sporo rzeczy zaczynać od nowa i kiedy zaczęliśmy o tym rozmawiać, doszliśmy do wniosku, że równie dobrze możemy po prostu zakończyć działalność, zwłaszcza, że w naszym odczuciu powiedzieliśmy w tym gatunku muzycznym wszystko, co mieliśmy do powodzenia. Co do „długiego pożegnania” to mieliśmy określone plany co do daty wydania finalnego albumu i towarzyszących temu koncertów, ale pandemia skutecznie nam te plany pokrzyżowała. Obiecaliśmy sobie, że ostatecznie pożegnamy się z tym zespołem właśnie na scenie, także adaptując się do obecnej sytuacji, nie zakładamy niczego z góry oprócz faktu, że na pewno będziemy jeszcze grać koncerty. Jeden z nich będzie tym ostatnim, ale nie potrafię obecnie powiedzieć, kiedy to się stanie.
MK: JDO zawsze miało wiernych fanów. Macie im coś do przekazania przy okazji pożegnania?
WK: Chyba tylko to, że dziękujemy im za wsparcie przez te wszystkie lata, zresztą podobne podziękowania umieściliśmy we wkładce „Funeral Celebration”. To naprawdę wspaniałe, że tyle osób zdecydowało się towarzyszyć nam w tej przygodzie.
MK: Czy pandemia wpłynęła na Was jako zespół i pożegnalny krążek?
WK: Na pewno nie miała wpływu na decyzję o zakończeniu działalności, bo ta zapadła wcześniej. Musieliśmy jednak zweryfikować sporo naszych planów, zarówno wydawniczych, jak i koncertowych.
MS: Z kolei na samą muzykę nie miała żadnego wpływu. W marcu zeszłego roku większość utworów była już gotowa i raczej skupialiśmy się na ich końcowym szlifie oraz na przygotowaniu się do wejścia do studia nagrań.
MK: Miałem możliwość usłyszeć „Funeral Celebration” przed premierą. To chyba Wasza najbardziej dojrzała płyta, mam wrażenie, że też delikatnie zmieniliście styl w porównaniu do poprzedniczki?
MS: Dzięki za te słowa, szczególnie że sami jeszcze sprawiedliwie tej płyty ocenić nie potrafimy (o ile kiedykolwiek swoją muzykę można w ten sposób opiniować). Na pewno tych 14 lat wspólnego grania, spotkania z różnymi zespołami na koncertach, praca w studiu nad nagraniami poprzednich materiałów oraz bardziej świadome słuchanie muzyki na co dzień zmieniło nas jako muzyków. Swoją robotę zrobiło też słuchanie przez nas różnych artystów (na ten przykład mi ostatnio bardzo mocno siadła twórczość Petera Gabriela), a nie zamykanie się tylko na kilka stylów czy zespołów. To chyba dzięki temu każde nasze wydawnictwo jest nieco inne i obecnie całą naszą twórczość sensu largo trudno będzie zaszufladkować jednym, konkretnym gatunkiem.
MK: „Come Full Circle (Twenty Twenty)” to nowa wersja Waszego utworu z debiutanckiej EPki. Czy historia zatoczyła koło? Czego nauczyliście się podczas podróży zwanej „J.D. Overdrive”?
WK: JDO to mój pierwszy zespół, w którym rzeczy zaczęły dziać się „na poważnie” – kontrakt z wytwórnią, koncerty przed zagranicznymi zespołami, recenzje w prasie muzycznej, okładka w Metal Hammerze… Kiedy zakładaliśmy ten zespół, te wszystkie „cele” wydawały nam się absolutnie nierealne, ale w pewnym momencie znalazły się one w zasięgu naszych możliwości. Coś niesamowitego! Funkcjonowanie w tej branży na takim poziomie (mimo, że nie był on wcale taki wielki) naprawdę dużo nas nauczyło. Przez ostatnie czternaście lat mieliśmy sukcesy, jak i porażki – popełniliśmy niejeden błąd, ale z każdego wyciągnęliśmy lekcję. Można powiedzieć, że JDO było dla mnie swego rodzaju „poligonem doświadczalnym” dla wielu tematów związanych z muzyką i doświadczenie, które mi po tej przygodzie zostało jest absolutnie bezcenne.
MS: Ta droga to także nauka pokory. Kiedy podpisywaliśmy pierwszy kontrakt, to myśleliśmy, że Boga za stopy złapaliśmy i teraz to już będzie tylko sex, drugs & rock’n’roll. Na szczęście szybko sprowadzono nas na ziemię. Zresztą pokora tyczy się także podejścia do pracy z instrumentem i tego, co z gitary, basu czy perkusji każdy z nas może wykrzesać. Często było to także przełamywanie własnych barier i ograniczeń.
MK: Wasze muzyczne inspiracje? Które kapele – i płyty – chcielibyście polecić naszym Czytelnikom?
WK: Przez całe życie konsekwentnie poszerzam swój zbiór inspiracji i nie umiem sobie wyobrazić momentu, kiedy przestanie mnie ekscytować poznawanie nowej muzyki. Ciężko mi wskazać dwie czy trzy nazwy, które wywarły na mnie największe wrażenie z perspektywy wokalisty, ale w przypadku samego JDO na pewno duży wpływ na to, co robię w tym zespole miały takie grupy jak Down, Corrosion of Conformity czy Clutch. Ale to oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej, a nieczęsto inspiracje do pomysłów na wokale przychodziły z najróżniejszych stron, często nie mających nic wspólnego z muzyką gitarową.
MS: Na początku tej muzycznej drogi miałem mocną podjarkę na Black Label Society, Down i Panterę. Z czasem jednak to uczucie osłabło, szczególnie do ansamblu Zakka Wylde’a. Po drodze trafiałem na różne zespoły czy solowych artystów, którzy zostawali ze mną na dłużej. W tym miejscu również wskażę Clutch, dokładając jeszcze Orange Goblin, Jareda Jamesa Nicholsa, Joe Bonamassę czy Ritchiego Kotzena. No i na naszym rodzimym podwórku jest równie wiele pięknych ludzi: Death Denied, Belzebong, Dopelord, Daima… mógłbym tak wymieniać bardzo długo. Z płyt z kolei polecę „Age of Aquarius” zespołu Villagers of Ioannina City oraz najnowszy album Liquid Tension Experiment. Dobre rzeczy!
MK: Kondycja świata po pandemii. Jak Waszym zdaniem będzie to wyglądało? Co z branżą muzyczną?
WK: Wszystko wróci do normy, a nawet jeśli ta norma się zmieni, muzyka zawsze znajdzie sposób, by się dopasować. I będzie trwała wiecznie.
MS: Świat szybko zapomni o sobie sprzed pandemii, chociaż może wkrótce po powrocie do pełnej normalności frekwencja na koncertach wzrośnie? Oby to nie były tylko czcze życzenia.
MK: Zobaczymy się jeszcze na koncertach?
WK: Na pewno.
MK: Na zakończenie: Wasze ulubione zdarzenie podczas grania jako J.D. Overdrive?
MS: Niezapomnianym będzie wypad na koncert do Brześcia na Białorusi. Samo planowanie okazało się dość karkołomne i szalone, bo nie mieliśmy na przygotowania zbyt wiele czasu, a wierzcie mi – wyjazd za wschodnią granicę to nie wycieczka do Berlina czy na inne Węgry. Spakowanym po brzegi busem ruszyliśmy w kierunku granicy bez pewności otrzymania wiz na wjazd, które mieliśmy odebrać po drodze w Warszawie. A odbiór nie oznaczał pozytywnej decyzji i zezwolenia na przekroczenie granicy, więc istniało ryzyko, że w połowie drogi zostaniemy zawróceni. Ostatecznie się udało, ale kiedy banda wyraźnie podchmielonych kolesi (jechaliśmy tam razem z Death Denied) musiała przejść kilka checkopointów granicznych w samym środku zimowej nocy, przy niezbyt łaskawie spoglądających na nas celnikach po stronie białoruskiej… no było wesoło. Na szczęście wszystko się udało, a przyjęcie zgotowane przez organizatorów, jak i przez białoruską publikę zwyczajnie wmurowało nas w ziemię. To był piękny wyjazd!
WK: O tak, Białoruś była niezłym tripem. Generalnie było tego tyle, że ciężko wskazać na to jedno ulubione zdarzenie. Od koncertów dla 2 osób w małym klubie po występy w Spodku czy w Dolinie Charlotty, naprawdę sporo się działo przez te wszystkie lata. Na pewno jednym z moich najmilszych wspomnień był nasz koncert przed Philem Anselmo w Progresji w 2014, kiedy to podczas naszego występu sam Filip stanął na chwilę z boku sceny i z uznaniem kiwał głową. Wtedy naprawdę wiedziałem, że robimy coś dobrze (śmiech).