IKS

Inside Seaside | 08-09 listopada 2025 | Gdańsk, festiwal [Relacja]

Dokładnie rok temu rozpływałem się nad II edycją Inside Seaside (tutaj). Dwanaście miesięcy minęło jak z bicza strzelił i znowu mogliśmy zawitać do hal Amber Expo. Ale po tak udanym festiwalu jak ten w 2024 przecież nie mogło być inaczej. Czy w tym roku było równie dobrze? W dużej mierze tak. Mam wrażenie, że festiwal bardzo ładnie zmienił się od strony logistycznej. Organizatorzy wyciągnęli wnioski z drobnych problemów z poprzedniej edycji, przez co jego teren i sama impreza stała się dużo bardziej przystępna i przyjazna. Pod względem line-upu może nie był to rok tak mocny jak 2024, ale poziom wciąż pozostawał bardzo wysoki. Choć programowo Inside Seaside nie zrobił w tym roku dużego kroku naprzód – a momentami, zwłaszcza pierwszego dnia, złapał nawet lekką zadyszkę – to wciąż, w swojej skali, pozostaje jednym z najlepszych festiwali tego typu w Europie w okresie jesienno-zimowym.

Długi listopadowy weekend był tylko dodatkowym argumentem, żeby przyjechać do Gdańska. Ulice miasta były dosłownie czarne od turystów, a dostanie się do większości restauracji bez posiadanej rezerwacji wiązało się ze staniem w długich kolejkach. Po festiwalowych opaskach można było poznać swoich – a było ich naprawdę sporo. Cieszy fakt, że coraz częściej można było usłyszeć języki inne niż polski. To znaczy, że z każdą kolejną edycją Inside Seaside zaczyna być coraz bardziej rozpoznawalny i atrakcyjny dla zagranicznego słuchacza. Z punktu widzenia Trójmiasta samo w sobie powinno być sygnałem, że nie warto oszczędzać na dofinansowywaniu imprezy. To idealna promocja i zapewniony zwrot środków, które przyjezdni wydadzą w hotelach, u restauratorów i w lokalnych biznesach. Bo umówmy się, jeżeli ktoś przyjeżdża ze Skandynawii czy Europy Zachodniej to nie będzie spał u rodziny, tylko zarezerwuje hotel, i to jeszcze pewnie w centrum. A jak mu się spodoba, to wróci z przyjaciółmi i zostawi tych pieniędzy jeszcze więcej.

 

Podobnie jak w poprzednim roku, festiwalowy line-up był mieszanką lokalnych artystów (kojarzonych z Męskim Graniem) oraz zagranicznych wykonawców z kręgu muzyki alternatywnej i szeroko pojętego rocka. W ciągu 2 dni na trzech scenach mogliśmy zobaczyć 24 wykonawców, w tym 40% stanowili artyści z zagranicy. Myślę, że to idealna proporcja, która jest atrakcyjna zarówno dla obcokrajowców, lokalnej „męskograniowej” publiczności i przede wszystkim tych mniej znanych polskich artystów, którzy mogli zaprezentować się szerzej grupie odbiorców zarówno z kraju, jak i ze świata.

 

Fisz Emade Tworzywo na Inside Seaside 2025, Fot. Karol Kacperski , Materiały Prasowe

 

Niestety dla wielu gości festiwalu sobota nie okazała się być łaskawa. Splot najróżniejszych zdarzeń losowych utrudnił dojazd na festiwal. W moim przypadku była to sytuacja rodzinna i skończyło się na opuszczeniu tylko trzech pierwszych występów – Metro, Pink Freud i Ofelia. Jednak byli tacy, którzy mieli znacznie większego pecha. Jeżeli ktoś zdecydował się na podróż pociągami przejeżdżającymi przez Warszawę, mógł mieć znacznie większe problemy z dotarciem do Gdańska. Niestety z powodu śmiertelnego wypadku na torach wiele składów zostało odwołanych i opóźnionych. Paraliż na kolei trwał wiele godzin i pokrzyżował (a nieraz zrujnował) plany niejednego festiwalowicza.

Dzień 1.

Do Amber Expo udało mi się dotrzeć chwilę po 19:00, prosto na koncert Fisz Emade Tworzywo. Biorąc pod uwagę fakt, że impreza jest profilowana na bardzo specyficznego słuchacza (nie chcę używać określenia „starszy”, żeby nikogo nie obrazić), nic dziwnego, że ściągnęli pod scenę prawdziwe tłumy – być może największe tego wieczoru. Ale trudno się dziwić, jeżeli kochacie muzykę z pierwszej dekady nowego milenium, to z pewnością pamiętacie The Kills, Franz Ferdinand, a z polskiej sceny właśnie Fisza i jego inne projekty, w których się udzielał. Przekrojowa setlista obejmowała najnowsze dokonania Tworzywa, ale też klasyki jak „Heavi Metal” czy „Polepiony”. Ten drugi pochodzi z solowego debiutu Fisza, który w tym roku obchodzi swoją 25. rocznicę wydania.

 

Pierwszą z zagranicznych artystek, które zaprezentowały się na Inside Seaside, była brytyjsko-brazylijska piosenkarka Liana Flores. Jej występ okazał się niemal transcendentnym doświadczeniem – delikatnym, intymnym i pełnym aż przesadzonego wewnętrznego spokoju. Podanych w tak dużej dawce, że mogło zacząć irytować. W pierwszej części koncertu Liana, wspólnie z towarzyszącym jej zespołem, otuliła publiczność miękkim kocem subtelnych, kojących dźwięków. Z czasem artystka zaczęła stopniowo podkręcać tempo, przemycając do swoich piosenek smaczki z pogranicza bossa novy. A jednak – mnie ten występ nie porwał. Może to kwestia zmęczenia po podróży, a może po prostu oczekiwałem czegoś bardziej wyrazistego. To, czego wtedy potrzebowałem, przyszło chwilę później – wraz z artystą, który w swojej twórczości również sięga po inspiracje z Ameryki Południowej. Marcin Masecki & Boleros zabrali publiczność w fascynującą muzyczną podróż po Ameryce Łacińskiej. Zasiadając za przepięknym fortepianem Steinway & Sons, Masecki z charyzmą prowadził towarzyszący mu zespół, a jednocześnie bez wysiłku porywał tłum zgromadzony pod sceną. Nie znałem wcześniej jego twórczości, a na koncert trafiłem trochę z przypadku (żeby rozruszać się po usypiającym występie Liany), ale już po kilku minutach wiedziałem, że to artysta, na którego warto zwrócić uwagę! Jego interpretacje były świeże, energiczne i w pewnym sensie nieprzewidywalne – dokładnie takie, jakich potrzebowałem w tym momencie festiwalu.

 

Sigrid na Inside Seaside 2025, Fot. Karol Kacperski , Materiały Prasowe

 

Ktoś kiedyś powiedział mi, że w muzyce nie ma nic lepszego od dobrego popu. I muszę przyznać – w pełni się z tym zgadzam. Sigrid, pochodząca z Norwegii wokalistka i songwriterka, właśnie wydała swój trzeci album “There’s Always More That I Could Say”, na którym po raz kolejny udowadnia, że Skandynawowie jak mało kto czują ten gatunek. Na scenie Sigrid nie przypomina typowej gwiazdy popu – wygląda raczej jak sympatyczna studentka z sąsiedztwa. Ale gdy tylko zaczyna śpiewać, absorbuje każdy milimetr sceny.

Jej kompozycje są melodyjne, ale nie ocierają się o banał. Czyli są dokładnie takie, jak dobre popowe piosenki być powinny. Początkowo koncertowi towarzyszyły drobne problemy techniczne, które mogły nieco rozproszyć publiczność, ale po kilku utworach wszystko wróciło do normy. Sama Sigrid wspomniała o tym z uśmiechem w jednej z kilku pogawędek, jakie prowadziła ze sceny – zresztą ta jej naturalność i bezpretensjonalność tylko dodała koncertowi uroku. Podczas swojego setu artystka sięgnęła po największe hity: „Burning Bridges”, „Sucker Punch” czy „Strangers” – ten ostatni już zawsze będzie mi się kojarzył z Trójmiastem, bo wykorzystano go w reklamie Open’era 2018, na którym Sigrid zresztą również zadebiutowała na polskiej ziemi. Szczególnie ciekawie wypadło akustyczne wykonanie utworu „There’s Always More That I Could Say” – subtelne, pełne emocji i bardzo szczere. Koncert Sigrid był dla mnie jednym z najmocniejszych punktów pierwszego dnia festiwalu – bez napinki, bez gwiazdorzenia, po prostu świetny pop w dobrym wykonaniu. Szkoda tylko, że publiczność nie dopisała – pod koniec występu pod sceną widać było już sporo pustych miejsc, co nieco kontrastowało z energią, jaką emanowała ze sceny.

 

O godzinie 22:00 wielu festiwalowiczów stanęło przed największym dylematem tego wieczoru. Na Alior Bank Upstage – jednej z mniejszych, ale najbardziej obleganych scen Inside Seaside – miał wystąpić legendarny zespół Ścianka. Już samo to zwiastowało tłumy, więc ci, którzy naprawdę chcieli się dostać do środka, musieli ustawić się w kolejce z wyprzedzeniem. Ja tym razem poszedłem na łatwiznę – zamiast czekać w ścisku, wybrałem się na Altın Gün, grających o tej samej porze na scenie Ergo Hestia. Zespół, który w swojej twórczości łączy elementy muzyki tureckiej z psychodelicznym rockiem, odwiedzał już Polskę kilkukrotnie (między innymi był na OFF Festivalu w 2022 roku). Każdy, kto miał okazję widzieć ich na żywo, wie, że to prawdziwa jazda bez trzymanki – hipnotyczne rytmy, orientalne melodie i transowy groove. Dla mnie był to pierwszy koncert Altın Gün, jaki widziałem bez wokalistki Merve Daşdemir, która opuściła zespół na początku 2024 roku. Muszę przyznać, że jej brak był odczuwalny – grupa straciła odrobinę tej charakterystycznej tureckiej magii, jaką wnosiła do zespołu. Mimo tego to wciąż niezwykle oryginalny projekt, który warto zobaczyć w wersji live, szczególnie jeśli ma się słabość do psychodelicznego rocka.

 

Royel Otis na Inside Seaside 2025 , Fot. Michal Murawski , Materiały Prasowe

 

Czy Royel Otis zasługują na miano headlinera? To jedno z pytań przewijających się przez większość rozmów zasłyszanych na festiwalu. Według mnie, to chyba jeszcze nie ten moment (zaledwie rok temu grali w stołecznych Hybrydach mieszczących 600 osób), ale to nie zmienia faktu, że zespół dał bardzo dobry koncert – wnoszący dużo świeżości do line-upu.

Australjski duet jest świeżo po wydaniu swojej drugiej płyty „Hickey”, z której w Gdańsku usłyszeliśmy aż 10 kompozycji. Można im wiele zarzucić, ale na pewno nie to, że nie potrafią pisać świetnych, wpadających w ucho piosenek. Dyskografię Royel Otis (na razie niewielką) przesłuchałem zaledwie kilkukrotnie, a z łatwością byłem w stanie rozpoznać praktycznie każdy utwór, jaki wykonali tego wieczoru. Royel Maddell, połówka duetu – wizualnie przypominał na scenie Kurta Cobaina. Może właśnie to przesądziło o tym, że Dave Grohl zaprosił ich jako support na nadchodzącej trasie Foo Fighters (między innymi na koncercie w Polsce!). Grupa w sumie zagrała imponujący 21-kawałkowy set, w tym dwa covery: „Linger” z repertuaru The Cranberries oraz święcący ostatnimi czasy drugą młodość „Murder on the Dancefloor” autorstwa Sophie Ellis‐Bextor. Z ciekawostek mogę dodać, że wśród zebranej pod sceną publiczności można było spotkać ich krajanów – członków King Gizzard & the Lizard Wizard. Wiem, bo stali koło mnie!

 

Festiwalową sobotę zakończyłem koncertem niemieckiego Zimmer90, którzy swoim nastrojowym indie-popem rozbujali niedobitki publiczności, która zdecydowała się zostać w Amber Expo. Przez większość występu miałem poczucie, że gdzieś już to słyszałem – w końcu nie są pierwszą grupą eksplorującą estetykę lat 80. Mimo tego zespół potrafił nadać tym inspiracjom własny, subtelnie melancholijny charakter, dzięki czemu koncert okazał się dla mnie idealnym zwieńczeniem pierwszego dnia festiwalu.

 

YANA na Inside Seaside 2025, Fot. Michal Murawski , Materiały Prasowe

 

Dzień 2.

 

W niedzielne popołudnie przyjechałem znacznie wcześniej niż dnia pierwszego. Wreszcie na spokojnie mogłem przejść się po terenie imprezy. Na ogromny plus zasługuje zagospodarowanie przestrzeni – której w tym roku było więcej niż na niejednym letnim festiwalu. Jak w latach poprzedzających, organizatorzy zorganizowali strefę rozmów radia 357, na której można było posłuchać wywiadów z artystami (między innymi z Urszulą Dudziak, Januszem Panasewiczem i wiele więcej), galerię sztuki, kino oraz liczne miejsca do wypoczynku. Ale przejdźmy do tego co najważniejsze, czyli muzyki! A drugi dzień festiwalu był tak dobry, że chyba nawet największe marudy płaczące nad jakością sobotniego programu musieli tym razem grzecznie przeprosić.

Wielu znajomych zachwalało koncert Cinnamon Gum, od którego chciałem rozpocząć festiwalową niedzielę, jednak żeby w pełni spożytkować czas, postanowiłem sprawdzić nieznaną mi artystkę ukrywającą się pod pseudonimem Yana. Pomysł był taki. „15 minut i lecę na scenę główną”. Ktoś rzucił, że Yana to podobno taka skrzypaczka łącząca klasyczne brzmienia z elektroniką… No super, pomyślałem… Brzmi jak opis Sudan Archives – może być fajne. Jak się później okazało, koncert nie miał nic wspólnego z muzyką Sudan Archives, ale był doskonały! Yana wraz ze swoim zespołem stworzyła poruszające emocjonalne pejzaże dźwiękowe, które mogłyby sprawdzić się jako ścieżka dźwiękowa do filmu. Było tu sporo specyficznego ambientu, który kojarzę głównie z Islandią. Jak się później okazało, artystka wydała płytę w wytwórni Ólafura Arnaldsa a przed tygodniem można ją było zobaczyć na festiwalu Iceland Airwaves w Reykjavíku (na który zawsze chciałem się wybrać). Zostałem znacznie dłużej niż kwadrans, bo dawno nic mnie tak nie poruszyło. Zdecydowanie odkrycie festiwalu. Mimo wszystko udało się zdążyć na końcówkę Cinnamon Gum, czyli projektu Macieja Milewskiego garściami czerpiącego z estetyki lat 60. i 70. Kolejne ciekawe odkrycie i bardzo podobny klimat do tego, którym zachwycałem się na „Tranquility Base Hotel & Casino” Arctic Monkeys czy na płytach Father John Misty.

 

Matylda/Łukasiewicz – następna w kolejności nazwa z line-upu, którą polecał znajomy, tym razem nie przypadła mi do gustu. Dla mnie nic ciekawego – produkt skrojony pod Męskie Granie, czyli nie moja bajka. Podobnie jak irytująca mnie od lat Natalia Przybysz, która zgodnie z przypuszczeniami przyciągnęła tłumy. Szybko uciekłem zająć dobre miejsce na scenę Ergo Hestia, gdzie miał wystąpić Baxter Dury. Koncert Anglika rozkręcał się ślamazarnie, ale gdy już zaskoczył, trudno było przestać skakać. Ciężko powiedzieć, kto był większą gwiazdą, Baxter prezentujący różne pozy i kocie ruchy czy wokalistka i klawiszowiec Fabienne Débarre. Świetnie na żywo wypadła nowa płyta „Allbarone” z tytułowym utworem na czele.

 

The Kills na Inside Seaside 2025, Fot. Karol Kacperski , Materiały Prasowe

 

Dla większości festiwalowiczów kolejne godziny nie należały do najłatwiejszych, ale wiadomo – im lepszy line-up, tym trudniejsze wybory. A w niedzielę na Inside Seaside naprawdę bolało, co odpuścić. The Kills nie grają regularnej trasy, a na festiwal przyjechali specjalnie. To bardzo ciekawy exclusive, bo ostatni koncert zagrali we wrześniu w USA i żadnej trasy po Europie aktualnie nie mają.

The Kills miałem okazję zobaczyć kilka miesięcy wcześniej na słowackiej Pohodzie. Więc po paru kawałkach postanowiłem przenieść się na jedną z największych zagadek festiwalu, czyli występ King Gizzard & the Lizard Wizard z orkiestrą. Jednak to, co widziałem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że Alison Mosshart i Jamie Hince to koncertowe bestie i kwintesencja rock‘n’rolla. W setliście przeważały utwory z, jak na razie, ostatniego wydawnictwa w dyskografii amerykanów – „God Games”, ale nie zabrakło żelaznych klasyków jak „U.R.A. Fever” czy „Future Starts Slow”. Zastanawiające jest tylko, jak Alison wytrzymała blisko 75-minutowy koncert bez odpalenia papierosa. A może to zrobiła, tylko ja tego nie widziałem?

 

King Gizzard & the Lizard Wizard miałem okazję usłyszeć na żywo tylko raz – trzy lata temu, w tym samym roku, w którym wydali pięć płyt z rzędu. Na scenie Inside Seaside zagrał niby ten sam, a jednak kompletnie inny zespół – co samo w sobie zasługuje na uwagę. Nie jest łatwo nadążyć za Australijczykami, zwłaszcza że tym razem wpadli na naprawdę odjechany pomysł. Co prawda nie byli pierwsi – od czasu do czasu zdarzają się przypadki, gdy zespoły rockowe czy metalowe występują wraz z orkiestrą symfoniczną. Metallica, Deep Purple… a teraz do tego grona dołączyli King Gizzard & the Lizard Wizard. Jak wszyscy wiemy, tego typu kolaboracje wychodzą… różnie. I powiem szczerze – nie wiem, co mam o tym występie myśleć. Z jednej strony, szanuję ambitne podejście, bogate aranżacje i stylistyczną woltę. Z drugiej, po kilku kawałkach zacząłem być przytłoczony tym koncertem. W szczególności, że był on zaplanowany na 2 godziny. Podczas podzielonego na dwie części występu mogliśmy usłyszeć dwa sety zagrane z udziałem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Bałtyckiej. Pierwszy z nich to wykonany w całości, dwudziesty siódmy w dyskografii album „Phantom Island, w drugim zaś znalazły się utwory pochodzące z bogatej dyskografii grupy. Koncert najlepiej obrazuje tytuł filmu „Wszystko wszędzie naraz” – trochę funku, trochę rocka symfonicznego, jakaś historia opowiadana w tle. Pod koniec pierwszej części stwierdziłem, że to jednak czas na mnie i postanowiłem dać szansę punkowemu duetowi z UK, czyli The Pill, którzy już rozgrzewali się na Alior Bank Upstage.

 

King Gizzard & The Lizard Wizard z Polską Orkiestrą Filharmonii Bałtyckiej na Inside Seaside 2025 , Fot. Michal Murawski , Materiały Prasowe

 

Słyszałem głosy, że The Pill to jeden z bardziej generycznych zespołów w line-upie, ale co ja poradzę na to, że po prostu kocham takie granie. Punkowy żeński duet (w wersji live jako trio – z perkusistą) zagrał dokładnie tak, jak zagrać powinien – szybko, głośno i bez zbędnych ceregieli. Całość doprawiona szczyptą charakterystycznego humoru. Dostało się Leonardo DiCaprio, a w setliście pojawił się cover Nicki Minaj. Koncert był zaplanowany na 60 minut, a biorąc pod uwagę, że zespół ma na koncie zaledwie jedną EP’kę i kilka singli, nic dziwnego, że nie udało im się wypełnić tego czasu. Ale nie mam o to pretensji, bo było to bardzo intensywne show, które w pełni spełniło moje oczekiwania. Co ciekawe The Pill zagrały dwa razy „Anaconde” Nicki Minaj.

Franz Ferdinand zagrali z równą energią jak wtedy, gdy widziałem ich po raz pierwszy – w 2009 roku, na nieistniejącym już krakowskim Selector Festival. Mimo że od tamtej pory skład zespołu zmienił się diametralnie (z oryginału zostali jedynie Alex Kapranos i basista Bob Hardy), wciąż czuć tę samą rock’n’rollową energię, której mogłaby pozazdrościć niejedna młoda formacja. Grupa promowała swój najnowszy studyjny album „The Human Fear”, z którego zagrali aż sześć kompozycji. Na płycie trudno było mi przez nie przebrnąć – i niestety, w wersji koncertowej nie wypadły lepiej. Nawet mimo tego, że zespół w każdy utwór włożył maksimum zaangażowania – co zdecydowanie warto podkreślić i docenić. Choć swoje najlepsze płyty Franz Ferdinand nagrali lata temu, wciąż pozostają znakomitym zespołem koncertowym. Stare kawałki dalej brzmią tak dobrze, jak dawniej. I w po brzegi wypełnionej hali Expo nie było chyba osoby, która nie skakałaby do „Take Me Out” czy innych klasyków formacji. Na szczególną uwagę zasługuje chemia pomiędzy zespołem a polską publicznością – przez cały koncert wyraźnie iskrzyło. Nic więc dziwnego, że Kapranos z kolegami (i koleżanką) uwielbiają grać w Polsce. Warto przypomnieć nasz wywiad z Alexem (tutaj)

 

Festiwal zakończyłem koncertem postpunkowców z Deadletter – niezwykle ciekawego projektu z południowego Londynu. Świetny, bardzo obiecujący zespół z charyzmatycznym wokalistą, który włada tamburynem niczym młody Mick Jagger. Ich energia sprawiła, że nawet mimo późnej pory publiczność bawiła się, jakby to był pierwszy koncert dnia, a nie ostatni. Jeśli jeszcze ich nie znacie – koniecznie sprawdźcie! To był idealny finał Inside Seaside – festiwalu, który po raz kolejny udowodnił, że potrafi łączyć różne muzyczne światy: od viralowych hitów Royel Otis po (już klasyczny) rock z początku mileniów w wykonaniu The Kills czy Franz Ferdinad.

 

Inside Seaside powróci w dniach 13–14 listopada 2026. Co ciekawe pula biletów Early Birds wyprzedała się w 35 minut, więc zainteresowanie imprezą rośnie z roku na rok*. Co niewątpliwie cieszy, bo jak już niejednokrotnie powtarzałem, jest to jeden z ciekawszych festiwali w Europie w okresie jesienno-zimowym.  Bardzo cieszy fakt, że organizatorzy naprawdę słuchają swojej publiczności. Reorganizacja terenu festiwalu – o którą aż się prosiło po edycji 2024 – okazała się strzałem w dziesiątkę. Mam nadzieję, że przy wyborze artystów na edycję 2026 ekipa Inside Seaside pozostanie wierna tegorocznemu kluczowi. Bo to jeden z niewielu festiwali, który potrafi zadbać o starszych słuchaczy, nie tracąc przy tym odwagi w sięganiu po świeże, nowe brzmienia. Idealna proporcja – to chyba najlepsze określenie tej imprezy. I oby tak zostało jak najdłużej!

 

Grzegorz Bohosiewicz

 

*Bilety na edycje 2026 znajdziecie tutaj 

 


 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz