Hvast to projekt muzyków formacji NVC, zainicjowany w trakcie przerwy w działalności tego zespołu. W swojej twórczości łączy brzmienia improwizowane, transowe z elektroniką rodem z lat 80. Wynik ich pierwszych poczynań można usłyszeć na płycie „Chwasty Polskie”. O kulisach jej powstawania, jak i o samym projekcie opowiedział mi perkusista grupy, Arkadiusz Lerch.
MM: Hvast powstał jako ciąg dalszy NVC?
AL: Absolutnie nie! Hvast powstał w wyniku… dużej ilości czasu. Kiedy w 2021 roku wydaliśmy z NVC płytę „Emocje” i zagraliśmy kilka koncertów, okazało się, że nasz saksofonista Rafał Waszkiewicz musi zrobić sobie przerwę. Rodziło mu się dziecko, chciał być ojcem na pełny etat. Miało to trwać może pół roku, przeciągnęło się do dwóch lat, a my w tym czasie graliśmy dalej. I tak, z różnych skrawków pomysłów, bitów itp. zaczynał wyłaniać się jakiś zarys, który ostatecznie w 2024 roku zyskał nazwę Hvast i odrębny, niezależny byt. Zrobiliśmy cały materiał, nagraliśmy i… jest. A w międzyczasie Rafał powrócił z nową energią i mamy… gotowy trzeci materiał na płytę NVC, którą będziemy nagrywać w listopadzie albo w grudniu. Dodam, że jest bardzo ciekawy – już nie mogę się doczekać nagrywek…
MM: Będzie to zatem projekt równoległy – coś jak EABS i Błoto?
AL: Myślę, że tak, choć wszystko zależy od naszych aktywności, a przede wszystkim – jak przyjmie się płyta „Chwasty Polskie”. Wiesz, ja mam w ostatnich latach bardzo ostrożne, żeby nie powiedzieć bez żadnych nadziei podejście do promowanej muzyki. Wszystkim rządzi chaos, dlatego trudno powiedzieć, czy ta płyta znajdzie jakichś odbiorców, a tym samym – czy będzie zainteresowanie, czy może przesuniemy środek ciężkości na NVC. A może, jeśli wszystko dobrze pójdzie, będziemy działać równolegle, albo wręcz symbiotycznie, bo granie wspólnych koncertów ze względów logistycznych byłoby całkiem wygodnie. Czas i okoliczności pokażą…

MM: Słychać, że ten materiał zrodził się z jamów i improwizacji. Były zatem jakieś konkretne punkty odniesienia dla tych kompozycji?
AL: Konkretne punkty brzmią zbyt konkretnie (śmiech). Chodziło w pierwszej kolejności o zabawę, granie samo w sobie – tak, by coś robić i nie czekać na Rafała. Miałem odłożone jakieś bity, od których zaczęliśmy i choć finalnie żaden nie przetrwał w pierwotnej formie, można powiedzieć od testowania tychże się zaczęło. Improwizacja jak najbardziej, a wraz z nią mój ukochany trans. Po prostu, przez półtora roku bawiliśmy się w jamy, testowaliśmy różne rozwiązania elektroniczne, słuchaliśmy się nawzajem i kiedy wszystko zaczęło przybierać jakieś konkretne formy, powstał zespół. Zatem, trans, impro, elektroniczne pejzaże, psychodeliczna mgiełka – to były założenia. Aha, no i najważniejsze: żadnej gitary! Chociaż takowe finalnie się pojawiły na płycie w wykonaniu zacnych kolegów z Vermona Kids i Próchna.
MM: Brak wokali też zdaje się był zamierzony?
AL: Zamierzony, jak najbardziej. Choć bez ciśnienia – po prostu lubimy grać ze sobą i nie widzieliśmy sensu szukania kogoś nowego. Osobiście cieszy mnie granie instrumentalne, choć wiem, że tym samym zamykam sobie wiele drzwi, bo muzyka instrumentalna to trudny kawałek chleba, ale co tam. Oczywiście kłam takiemu stwierdzeniu zadaje chociażby katowickie Ciśnienie. Choć przyznam, że ostatnio rozmawialiśmy, że fajnie byłoby zrobić remiks numeru „Wrotycz i nawłoć” z udziałem jakiejś wokalistki. To mógłby być całkiem ciekawe… i komercyjne (śmiech). Zobaczymy, co życie przyniesie.
MM: Tu też się pojawiają inne elementy – np. trochę orientu w „Bieluniu”, czy te 'sakralne’ klawisze w „Łopianie”.
AL: Zależało nam na tym, żeby elektronika pełniła w pewnym sensie właśnie rolę wokalisty. Nie tylko podkłady, ale także elementy, które prowadzą jakąś narrację. Co ciekawe, dopiero w studiu, kiedy jakość dźwięku była odpowiednia/sterylna, dostrzegliśmy pewne niuanse, których na sali nie było słychać. Michał (Głowacki – przyp. MM), muszę to przyznać, sprawił się na medal, bo jego partie, sample, elektroniczne plamy i solówki są moim zdaniem „pełne” i niczego finalnie nie trzeba było dodawać. Przed nagraniami rozmawialiśmy, żeby po wszystkim, powymyślać dodatkowe sample, które miały ubarwić i zdynamizować muzykę. Okazało się jednak, że to, co przygotował Michał, było w 100% wystarczające i skończone. Pojawiają się tam oczywiście różne odniesienia – do orientu, do klasyków elektroniki z lat 80. itp. itd. Każdy coś tam znajdzie innego i o to w tym wszystkim chodzi. Grunt, żeby były to tematy, które będą „lepić się do ucha”…
MM: Każdy z tych utworów odbieram odrębnie, ale mimo tego zastanawiam się, czy za całością stoi jakiś koncept, wspólna narracja?
AL: W sumie trudne pytanie. Każdy z tych tematów traktowaliśmy oddzielnie. Nie zastanawialiśmy się nad całością. Oczywiście, podczas prac było jakieś równanie, pozbywanie się elementów, które naszym zdaniem nie pasowały i finalnie nad całością unosi się coś w rodzaju takiego melancholijnego klimatu, który od biedy można uznać za wspólny mianownik. Do każdego numeru podchodziliśmy indywidualnie, nie zastanawiając się, czy będzie pasował do reszty. W zasadzie tylko jeden numer, czyli sonorystyczny „Łopian” powstał podczas sesji i jest 100% improwizacją nagraną za pierwszym podejściem. No i jeszcze ostatnia część kawałka „Oset”, to czysty pseudo-jazzowy locik. Możliwe, że spójność tego materiału jest przypadkiem, wynikającym z naszych charakterów i tego, jak przebiega relacja między nami.
MM: Odrzuciliście jakąś gotową kompozycję na etapie nagrywania?
AL: Nie. Mieliśmy pięć numerów i pięć nagraliśmy. Za to na etapie nagrywania bardzo fajnie i czujnie prowadził nas Marcin Klimczak (Mustache Ministry), który pomógł nam kilka rzeczy wyprostować. To przykład, kiedy realizator nie dość że jest biegły technicznie, to jeszcze SŁUCHA muzyki. Cenna umiejętność.
MM: Rozumiem, że będzie zatem kontynuacja, a wcześniej nowy materiał NVC?
AL: Nie wiem (śmiech). Wiesz, zawsze zakłada się, że zespół przetrwa, że nagra kolejne płyty… Dzisiaj, po latach w tym biznesie, niczego nie wiem, niczego nie jestem pewien i nie mam pojęcia, jak długo będzie mi się chciało. No i czy ma to wszystko sens. Z biznesowego punktu widzenia nie – artystycznie tak, czyli wychodzi na zero. To i tak dobrze, że nie na minus. Wydaje mi się, że jestem na tyle stabilny i koledzy też, żeby zakładać zrobienie kolejnej płyty, ale dzisiaj przed premierą takie dywagacje… Hmmm, zobaczymy. Złoży się na to wiele czynników. Jak pójdzie z NVC, jak przyjmie się płyta „Chwasty Polskie”. No i czy wcześniej nie zajebią nas ruscy. Albo czy wcześniej sami się nie powyrzynamy. Duuuużo niewiadomych…

MM: O koncertach pewnie też myślicie?
AL: Myślimy. To dobre określenie. Niestety, jesteśmy nowym zespołem. Perwsze dźwięki pojawią się w przestrzeni internetowej dopiero w dniu premiery, więc musimy poczekać, jaki będzie odzew. Jeśli będzie zainteresowanie, to oczywiście z chęcią przyjedziemy i zagramy. Nawet dla pięciu osób. A tak poważnie, jest to ciężki temat, bo przyznam, że odechciało mi się już grać za przysłowiowe piwko w przypadkowych lokacjach i na zasadzie „może się zwrócą koszty”. I nie chodzi o to, że zależy mi na kasie. Jeśli na czymś mi zależy, to na komforcie psychicznym i świadomości, że gramy „dla kogoś”. Może zrobimy jakiś koncert promo w zaprzyjaźnionej przestrzeni gdzieś w listopadzie, jeśli się uda, ale – zważywszy na moją chroniczną niechęć do grania w zimie – zakładam, że coś więcej wydarzy się na wiosnę 2026. Miejmy nadzieję, że będą to koncerty w klubach, a nie schronach.
MM: Ostatnimi czasy najbardziej jesteś aktywny w Czerni. A co stało się z So Slow?
AL: Faktycznie, jakoś tak się złożyło, że w Czerni się dzieje i potrafimy ciągle się nakręcać, działać, grać itp. Ostatnio nagraliśmy nawet dwa nowe numery, ale o tym w innych okolicznościach. Zapraszam na jesienne koncerty. Sanity Control ma gotowy materiał, jak znajdziemy jakiś wspólny, wolny termin, to nagrywamy płytę nr 2. A So Slow… Cóż, przyznam, że nie chcę roztrząsać tego, co się stało z tym zespołem publicznie. Nie istnieje. Przestał istnieć w momencie, kiedy mieliśmy prawie gotową piątą płytę. Nie ukrywam, bardzo liczyłem na ten materiał, ale stało się inaczej. O to dlaczego So Slow umarł, trzeba zapytać gitarzystę. Ja tego nie wiem. Nie zostałem poinformowany, dlaczego zespół przestał istnieć. To był dla mnie BARDZO ważny zespół z dużym potencjałem i nigdy nie przestanę żałować, że tak smutno skończył. Tyle…
Rozmawiał Maciej Majewski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: