Co zawdzięczamy narodowi niemieckiemu? Tego pytania lepiej nie zadawać w Polsce, bo może rozpętać dyskusję, która ma szansę zawędrować w naprawdę złą stronę. Jeżeli jednak delikatnie zmienimy jego formę i zapytamy „Co współczesna muzyka zawdzięcza narodowi niemieckiemu” przekonany się, że odpowiedź może być złożona i nieść bardzo pozytywne przesłanie. Jedni bez mrugnięcia oka wymienią muzykę elektroniczną – wszak Kraftwerk to chodząca kopalnia inspiracji. Inni będą mieć przed oczami Scorpions i ich „Wind Of Change”. Nie można zapomnieć o industrialu i niemieckim okręcie flagowym tego gatunku, czyli Rammstein. Pozostając w kontekście cięższych brzmień, być może jednym z najbardziej istotnych prezentów jaki współczesna muzyka dostała od Niemców był ich wkład w power metal. Helloween – jeden z pionierów takiego grania, dzięki którym miał on szanse rozkwitnąć na kontynentalnej Europie, w tym roku świętuje swoją czwartą dekadę istnienia. Z tej okazji formacja wydała monumentalną kompilację „March of Time (The Best of 40 Years)”.
Wydawnictwo jakie dostajemy z okazji 40 lecia istnienia Helloween składa się czterdziestu dwóch utworów i obejmuje nagrania z wszystkich szesnastu studyjnych albumów grupy. Mówiąc bardziej obrazowo… w cholerę materiału. Całość została upchnięta na trzech płytach CD, a w wersji analogowej na pięciu płytach winylowych. Nie ma chyba cięższego zadania, jak pisanie o tak obszernym zbiorze, w szczególności jeżeli mówimy o kapeli, która wielokrotnie zmieniała swój skład, a bardzo często te rotacje znacząco wpływały na końcowy kształt albumów. Na tym etapie muszę wyznać, że w kwestii niemieckiego power metalu zawsze było mi bliżej do Blind Guardian (wiecie –„Władca Pierścieni” i te sprawy) a Helloween traktowałem trochę po macoszemu. Z tego względu z jeszcze większą ciekawością sięgnąłem po „March of Time”- Taka okazja do uzupełnienia braków w wiedzy o Helloween mogła szybko się nie powtórzyć.

Pierwsza połowa lat 80 należała do nowej fali brytyjskiego heavy metalu. W czasie gdy Helloween stawiali pierwsze kroki, Iron Maiden czy Judasi mieli już ugruntowaną pozycję i nic dziwnego, że byli inspiracją dla raczkującej niemieckiej formacji. Z drugiej strony oceanu można było zaobserwować rosnącą popularność trashu i wszelkich jego pochodnych. Helloween stanęli gdzieś pośrodku – połączyli melodyjność z szybkością speed metalu. Czy byli pierwsi, którzy tak grali? Dziś z perspektywy tych czterech dekad, niezależnie od tego czy tak było czy nie, bez mrugnięcia oka można powiedzieć, że ich wkład w tworzenie europejskiej odmiany power metalu jest niepodważalny. Ale zanim Helloween stali się głównym produktem eksportowym niemieckiego power metalu, wydali album „Walls Of Jericho”…
Brzmienie na debiucie różni się od tego, co dostaniemy w późniejszych latach i to, co będziemy nazywać power metalem. „Walls Of Jericho” to surowa energia i prawdziwy punkowo – metalowy strzał w pysk. Miejscami jest naprawdę szorstko, szybko i głośno. Można się czepiać, że Kai Hansen śpiewa niechlujnie, ale było coś pierwotnego w jego krzykach, co sprawia, że dosłownie czuć młodzieńczą dziką energię wylewającą się z głośnika– i ma to swój urok! „March of Time” otwiera Intro „Walls of Jericho” (niejednemu rodzicowi mogące śnić się po nocach – melodia jest używana z uporem maniaka przez producentów zabawek) przechodzące w „Ride The Sky”. Na kompilacji dostajemy jeszcze trzy kompozycje z tego okresu : „Metal Inviders”, „Victim of Fate” oraz „How Many Tears”. Nie za dużo, nie za mało… idealnie żeby oddać ducha pierwszych lat działalności Helloween, zabrać słuchacza w szybką przebieżkę po speed metalowych początkach, a następnie sprawnie wprowadzić go w klasyczny etap kariery.

Podobno Kai podczas trasy koncertowej miał trudności z jednoczesnym śpiewaniem i grą na gitarze, dlatego zespół przed nagraniem kolejnej płyty zdecydował się na poszerzenie składu. Michael Kiske, który dołączył do Helloween jako wokalista, w chwili nagrywania „Keeper of the Seven Keys Part I” miał zaledwie 19 lat. Z pewnością ani on, ani zespół nie byli świadomi, że już za chwilę stworzą materiał, który stanie się kamieniem milowym power metalu i jednym z punktów wyjściowych europejskiej odmiany tego gatunku.
Początkowe „Keeper” miał być wydany jako podwójny album, jednak wytwórnia nie zgodziła się na to i wydawnictwo ukazało się w dwóch częściach wypuszczonych rok po roku. Na „Keeper of the Seven Keys” dostajemy połączenie przebojowych melodii, zapierających dech w piersi solówek, przejmujących wokali, a wszystko to doprawione estetyką fantasty… w skrócie power metal z krwi i kości. Na kompilacji trafiło aż 8 kompozycji pochodzących z tego ukochanego przez fanów okresu, w tym dwie epickie, trwające ponad 11 minut („Halloween” i „”Keeper of the Seven Keys”). Do tego cała masa klasyków, takich jak „Future World”, „March of Time” (od którego kompilacja wzięła nazwę) czy największy przebój grupy, czyli „I Want out”
Obie części „Keeper of the Seven Keys” to zdecydowanie najistotniejszy okres w historii Helloween, o którym powiedziano i napisano bardzo wiele. Płyty niezwykle ważne nie tylko dla power metalu, ale dla szeroko pojętej ciężkiej muzyki gitarowej. Zresztą, jeżeli jakimś cudem nie mieliście z nimi wcześniej styczności, wystarczy posłuchać tych 8 kompozycji, aby od razu zrozumieć o czym mówię. Mam wrażenie, że obie części „Keeper…” stały się punktem, do którego (z różnym skutkiem) będzie starał się równać Helloween na większości późniejszych wydawnictw. Ale nie wszystkich … dwie kolejne płyty w dyskografii aspirowały do bycia czymś kompletnie innym. Jednak po kolei…
Po premierze swojego opus magnum , czyli drugiej części „Keeper…” mogło się wydawać, że Helloween jest nie do zatrzymania. Jednak nic co dobre, nie trwa wiecznie. Formacja początkowo była związana z niemiecką wytwórnią Noise Records, która w swoich katalogu miała też takie potęgi jak Kreator czy Running Wild. Jednak to właśnie Helloween po wydaniu „Keeper…” był dla nich prawdziwą żyłą złota – sama część II, pod koniec lat 80 rozeszła się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy. Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Splot wydarzeń sprawił, że management Helloween zdecydował się podpisać bezpośrednią umowę z prominentną brytyjską wytwórnią EMI, (mimo, że macierzysta Noise równolegle dogadywał się z niemieckim odziałem EMI). Okazało się to tragiczne w skutkach. Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze… a w tym przypadku nawet grube pieniądze. Wystąpił konflikt interesów, który przerodził się w regularną wojnę. Sprawa pomiędzy wytwórniami wylądowała w sądzie i ciągnęła się przez długie 2 lata. Helloween przez ten czas nie dość, że nie nagrywał płyt ani nie koncertował, to na koniec musiał zapłacić macierzystej wytwórni gigantyczną kwotę.

Na to całe zamieszanie nałożyły się zmiany personalne w składzie. Kai Heisen zdecydował się opuścić Helloween. Rzekomo nie lubił rozbudowanych tras, jak ta „Keeper of the Seven Keys”, po której rzucił przysłowiowymi papierami i zajął się swoim projektem Gamma Rey. Mimo wszystko, Helloween znalazł nowego gitarzystę (Rolanda Grapowa) i po kilku latach przerwy nareszcie wylądował w studio.
Dwie kolejne płyty wydane pod szydłami EMI, czyli „Pink Bubbles Go Ape” oraz „Chameleon” to próba odbudowania pozycji po serii ciosów, jakie zmaltretowały zespół na przełomie dekad. Formacja nie poszła jednak na łatwiznę, a postanowiła wykonać stylistyczny zwrot w stronę znacznie spokojniejszego rocka czy nawet popularnego w tamtych czasach glam metalu. Ten okres w twórczości Helloween podzielił fanów jak żaden inny. Mam wrażenie, że sama formacja podchodzi od niego z dużym dystansem, czego potwierdzeniem może być fakt, że na komplikację trafiły zaledwie dwa nagrania z „Pink Bubbles Go Ape” i jedno z „Chameleon”. Na tym etapie należy wspomnieć, że wybrano piosenki bardzo zachowawcze, które nie powinny irytować nawet fanów klasycznego power metalu – „Kids of the Century” i „ Number One”. Czego by nie mówić o tym okresie twórczości Helloween, to mam wrażenie, że te kompozycje naprawdę nieźle wypadają po latach. Wydaje mi się też, że „Windmill” to być może najlepsza ballada, jaka powstała pod szyldem Helloween. Emocjonalne wokale Kiske meandrujące gdzieś pomiędzy dźwiękami fortepianu i gitary akustycznej. Jako swoisty rodzynek z płyty „Chameleon”, który trafił się w kompilacji, sprawdza się on bardzo dobrze.

Należy dodać, że „Chameleon” to album, który powstawał w czasach w których formacja mierzyła się być może z największymi osobistymi problemami i tarciami wewnątrz zespołu w całej swoje 40 letniej historii. Rozbieżność w kwestii wizji artystycznej doprowadziły do tego, że Michaela Kiske po jego nagraniu pożegnał się z kapelą na wiele lat. Ingo Schwichtenberg perkusista i jeden z oryginalnych członków również opuścił zespół w podobnym czasie. Problemy z alkoholem i głębokie uzależnienie od narkotyków pogłębiły problemy psychiczne z jakimi się zmagał. W 1995 roku popełnił samobójstwo rzucając się pod pociąg w rodzinnym Hamburgu.
Po tych tragicznych wydarzeniach, zespół nagrał „Master of the Rings”, pierwsze wydawnictwo na którym zaśpiewał nowy wokalista Andi Deris oraz pojawił się perkusista Uli Kusch. Dla mnie jest to w pewnym sensie album przejściowy, na którym zespół bardzo ostrożnie zaczął wracać do klimatów znanych sprzed wydania dwóch niefortunnych płyt dla EMI.
„Master of the rings” to bardzo dobre otwarcie nowego rozdziału w karierze Helloween i przede wszystkim zbiór wpadających w ucho kawałków. Zespół zdecydował się umieścić na kompilacji w sumie cztery z nich („Sole Survivor” – jeden z moich ulubionych utworów Helloween, „Perfect Gentemlan”, „Why?”, „In the Middle of a Heartbat”). Kolejny w dyskografii, „The Time Of The Oath” to dużo śmielszy powrót do uwielbianego przez fanów brzmienia „Keeper…”, czyli power metal pełną gębą. Ciekawa jest warstwa liryczna płyty. To swoisty koncept albumu bazujący na przepowiedniach Nostradamusa. Na kompilacje trafiły trzy kawałki z tego wydanego w 96 roku krążka. Przynoszący oczywiste skojarzenia z Judas Priest „Steel Tormentor”, „Power” oraz klasyczną balladę „Forever and One (Neverland)”. W identycznym składzie formacja nagrała jeszcze dwa albumu studyjne „Better Than Raw” (jakby to niedorzecznie nie zabrzmiało, ale z okładką inspirowaną smerfami!) oraz obdarzony mroczniejszym brzmieniem „The Dark Ride”. Nie ma na tych wydawnictwach szczególnych ekscesów przez które Helloween mógł podpaść fanom, jak przy okazji epizodu z EMI. Za to „The Dark Ride” zawiera kilka fajnych eksperymentów z alt metalem i z perspektywy tego, że został wydany na przełomie mileniów, doskonale oddaje klimat tamtych mrocznych i niepewnych czasów. Na „March of Time” trafiły po dwa single promujące każdy z albumów. Okres od „Master of the Rings”, do „The Dark Ride” to czas, gdy zespół umacniał swoją pozycje jako czołowy gracz na power metalowej scenie, przez niektórych nawet nazywany złotą erą twórczości Helloween. W tym okresie Niemcy wydali jeszcze jedno wydawnictwo, które niestety zostało pominięte w kompilacji, chodzi o płytę z coverami „Metal Jukebox”. Jeżeli ciekawi was jak w ich wykonaniu brzmią kawałki Abby, Davida Bowie, Beatelsów czy Faith No More, musicie sami sięgnąć po to wydawnictwo.

Przy okazji wydania dziesiątego studyjnego albumu „Rabbit Don’t Come Easy” zespół zaliczył jeszcze jedno przetasowanie w składzie, który niedługo potem miał w pełni się wyklarować i pozostać niezmienny przez kolejne dwie dekady. „Rabbit Don’t Come Easy” to pierwszy album Helloween, na którym Sascha Gerstner pojawił się w roli gitarzysty (zastępując Grapowa). Został nagrany bez oficjalnego perkusisty, za to gościnnie można usłyszeć Mikkey Dee z Motorhead, który bębni na dokładnie połowie utworów. Daniel Löble który już dziś gra w grupie dłużej od wszystkich innych perkusistów Helloween razem wziętych, dołączył do składu na chwilę przed premiera kolejnego krążka „Keeper of the Seven Keys: The Legacy”. A co do samego „Rabbit Don’t Come Easy” to typowy średniak w którym grupa porzuciła mroczniejsze brzmienie znane ze swojej poprzedniczki („The Dark Ride”). Dla mnie płyta nie wyróżnia się niczym szczególnym w dyskografii. Na kompilacje trafił zaledwie jeden utwór z tego okresu – „Hell Was Made in Heaven”.

W nowym, już wyklarowanym składzie Helloween wydało jeszcze sześć studyjnych albumów. Zdecydowanie najmocniej w tym zestawieniu wypada „Gambling With The Devil” z 2007 roku. Mimo, że nie jest szczególnie odkrywcza, to naprawdę przyzwoita płyta – jest mocna, szybka i wypełniona po brzegi chwytliwymi refrenami (utwory, które trafiły na kompilacje to „Kill It” i singlowe „As Long as I Fall”).
Pozostałe albumy z tego okresu można określić jako okopywanie się Helloween w power metalowej estetyce. Można zauważyć pewne drobne próby urozmaicenia brzmienia, ale nazwałbym je mianem symbolicznych. Przykładowo „7 Sinners” dużo bliżej do mrocznego „The Dark Ride”, niż „radosnej” twórczości zespołu. Po przeciwnej stronie barykady leży niosący właśnie takie pozytywne przesłanie „Straight Out Of Hell”. (na „March of Time” trafiły po dwa kawałki z każdego z nich). Oczywiście zdarzyły się też słabsze momenty. Ja nie do końca kupuje nagraną trochę na siłę, kontynuacje „Keeper of the Seven Keys” – czyli album wydany pod tym samym tytułem z dopiskiem „The Legacy”. W 2015 roku grupa wypuściła „My God-Given Right” czyli kolejny hucznie zapowiadany „powrót do korzeni”- dla mnie kolejny album, który nie wyróżnia się niczym szczególnym. Można go za to traktować jako pewne preludium do tego co miało się wydarzyć w 2021 roku.

Wtedy to, po 6 latach przerwy, zespół wydał album zatytułowany po prostu „Helloween”. Jeżeli nie znacie tej płyty, to w pierwszej kolejności należy wyjaśnić kto kryje się za tym wydawnictwem. „Pumpkins United” bo tak nazwano obecne wcielenie Helloween, składa się z doskonale znanego od 2005 roku kwintetu, do którego dołączyli nie kto inny Kai Hansen a także Michael Kiske. Nie będę rozpisywał się nad tym wydawnictwem – jego recenzje możecie znaleźć na SztukMix tutaj. Ostatni w chronologii album „Helloween” to wspaniałe zwieńczenie 40 letniej kariery, który zawiera wszystko to co pokochali fani power metalu. Cztery ostatnie kompozycje na „March of time” pochodzą właśnie z tego wydawnictwa („Pumpkin United” , „Best Time”, „Fear of the Fallen” oraz epicki „Skyfall”). Należy dodać, że wszystkie 42 utwory jakie znalazły się na kompilacji, zostały zremasterowane przez Sashę „Busy” Bührena, który odpowiadał też za mastering właśnie albumu “Helloween”.
„March of Time: The Best Of 40 Years” to historia legendarnej formacji zamknięta w 42 utworach. Portret ich wzlotów i upadków… największych sukcesów, ale też porażek. Kompilacja, która może stanowić idealny punkt startowy do wejścia w świat power metalu i poznania pełnej historii jednego z najważniejszych zespołów tego nurtu. Szkoda, że na wydawnictwie nie znalazła się chociaż jedna oryginalna kompozycja, bo miałoby wtedy szanse przyciągnąć też tych, którzy całą dyskografię już posiadają… z drugiej strony, wierni fani i tak pewnie po niego sięgną, bo to naprawdę przepięknie wydane boxy (wersja winylowa zawiera nawet puzzle!). Jak wspomniałem wcześniej, Helloween to nigdy nie był mój ulubiony zespół. Jednak obcowanie z tym zestawieniem, sprawiło że spojrzałem na ich twórczość pod zupełnie innym kątem. Przede wszystkim miałem szansę zanurzyć się również w te mniej znane wydawnictwa, które w większości wcześniej pomijałem. Czy stanę się fanem? Myślę, że ciągle wole Blind Guardian, ale z pewnością kilka nowo odkrytych utworów na stałe zagości w moich playlistach. Polecam w szczególności każdemu, kto chce nadrobić braki przed październikowym koncert Helloween w Katowicach.
Ocena 4,5/6
Grzegorz Bohosiewicz
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. Bilety na koncert w Katowicach , fizyczne nośniki „March Of Time (The Best Of 40 Years)” oraz pozostałe wydawnictwa od HELLOWEEN, znajdziecie na stronie knockout music store (tutaj)