Koncertowe lato nabiera rozpędu. Śmiało można tak napisać, choć początek tej pory roku, pod kątem astronomicznym, jest jeszcze przed nami. 12 czerwca – w krakowskiej Tauron Arenie – odbył się Hard Rock Heroes Festival.
W mediach można było przeczytać, że to pierwsza edycja tej imprezy. Nie jest to jednak prawda, gdyż w 2011 w Katowicach, pod tym szyldem, mogliśmy zobaczyć na żywo m.in. formację Whitesnake. Po wielu latach HRHF powrócił więc na festiwalową mapę Polski. Czy na długo? Tego nie wiem, gdyż frekwencyjnie szału na pewno nie było. Z drugiej strony: mamy tyle muzycznych wydarzeń, że ciężko być na wszystkich, choćby nawet się tego bardzo chciało.
Na scenie jako pierwsza wyszła grupa Slave Keeper (o godz. 16), a potem zaprezentował się natomiast 1ONE. Ja dotarłem do Tauron Areny dopiero na Kruka i Wojciecha Cugowskiego. Muszę przyznać, że to najlepsza formacja w Polsce, która obraca się w hardrockowym świecie i inspiruje się Deep Purple czy Rainbow. Usłyszeliśmy sześć kompozycji z albumu „Be There”. Bardzo dobrze wypadł melodyjny „Made of Stone”. Można było zachwycić się epickim „Prayer of the Unbeliever (Mother Mary)”. Czuć, że w tej konfiguracji zespół działa, jak dobrze naoliwiona maszyna – chemia na linii Cugowski-Piotr Brzychcy zdecydowanie jest.
Następnie zameldował się Jorn Lande ze swoją świtą. Długo w Polsce nie był (serwis „setlist.fm” podaje, że powrócił do nas po ponad 10 latach przerwy), więc jego fani z pewnością mocno czekali na ten występ. Mnie jednak zupełnie jego koncert nie przekonał. I tak naprawdę z całości zapamiętałem tylko kowery (w secie m.in. „Rainbow in the Dark” Dio czy „The Mob Rules” Black Sabbath). Wokalnie Lande na pewno je udźwignął. W końcu głos ma naprawdę znakomity.
Przed headlinerem Hard Rock Heroes Festival zagrała grupa Nazareth. Mam pewien problem z ich występem. Bo z jednej strony wszystko brzmiało jak należy, ale z drugiej – w składzie jest tylko jeden oryginalny członek, basista Pete Agnew. Dobra, koniec narzekania, bo jednak usłyszeć na żywo kultowe „Hair of the Dog” to doświadczenie bezcenne. Wśród publiczności, co nie będzie zaskoczeniem, właśnie ten numer wywołał największy szał. Podobnie, jak „Love Hurts” z repertuaru The Everly Brothers. Poza tym nie zabrakło „Dream On” czy „Miss Misery”, którym muzycy zaczęli swój koncert.
Główną gwiazdą była formacja Deep Purple, która w naszym kraju cieszy się ogromną estymą. Dlatego nic dziwnego, że muzycy regularnie nas odwiedzają. Człowiek może pogubić się, ile razy Ian Gillan i spółka zagrali nad Wisłą. Oczywiście, ktoś mógłby w tym momencie zapytać: po co oglądać DP po raz kolejny? „Przecież w secie za dużo nie zmieniają” – to koronny argument. Dopóki jednak grają, warto się wybrać, bo nie wiadomo tak naprawdę, jak długo zespół będzie jeszcze w stanie występować. Krakowski koncert był także ciekawy z innego powodu – w składzie doszło przecież do zmiany. Nowym gitarzystą został 44-letni Simon McBride, który zastąpił Steve’a Morse’a. Niewątpliwie muzyk dodał zespołowi sporo energii. Widać, że niesamowicie jara go występowanie ze swoimi – jakby na to nie patrzeć – idolami. Kiedyś podziwiał ich jako słuchacz, teraz może grać z nimi na jednej scenie.
Jeśli chodzi o repertuar, otrzymaliśmy w większości materiał z najlepszego, moim zdaniem, albumu, czyli „Machine Head”. Było brawurowe otwarcie w postaci „Highway Star”, był nieśmiertelny „Smoke on the Water”, który nawet wykonany po raz tysięczny, działa tak samo. W Tauron Arenie usłyszeliśmy ponadto dwie kompozycje nagrane w XXI wieku („No Need to Shout” z 2020 oraz – zadedykowany Jonowi Lordowi – „Uncommon Man”, który jest siedem lat starszy). Poza tym nie mogło zabraknąć „Perfect Strangers” (ciarki gwarantowane), „Hush” czy utworów z pomnikowego, nomen omen, krążka „In Rock”. W porównaniu do poprzedniego koncertu Deep Purple w Polsce zaszła tylko jedna zmiana – „Into the Fire” zastąpił „Nothing At All”. Jako fan dokonań Purpli z lat siedemdziesiątych taki obrót sprawy mnie nie zmartwił.
Oczywiście, nie zabrakło popisów solowych muzyków. Klawiszowiec Don Airey tradycyjnie wplótł fragment „Poloneza As-Dur” Fryderyka Chopina oraz „Mazurka Dąbrowskiego”, co wywołało radość wśród fanów. Na koniec wspomnę jeszcze, że forma wokalna Iana Gillana (rocznik 1945, jakby ktoś pytał) może budzić respekt. Artysta cały czas daje radę. Jak on to robi? Nie mam zielonego pojęcia, ale pakt z diabłem musiał być grany.
Wychodząc z Tauron Areny byłem usatysfakcjonowany. Wiedziałem, mniej więcej, czego spodziewać się po Purplach. Solidny koncert dał Kruk. Miło było odhaczyć Nazareth, pomimo tego, co napisałem powyżej. Fani hard rocka w Polsce, których nie brakuje, pewnie również byli zadowoleni. Zmartwiła mnie jednak frekwencja w Krakowie. Zwłaszcza, gdy porównam sobie z nabitą do granic możliwości halą na występach Iron Maiden, które odbyły się 13 i 14 czerwca. Jestem więc ciekaw, jaka przyszłość czeka Hard Rock Heroes Festival. Problem jest zapewne taki, że najwięksi nie są już najmłodsi, a legendy powoli odchodzą… Nie będzie bowiem łatwym zadaniem skompletować skład, który określimy mianem więcej niż solidnym.
Szymon Bijak
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1