IKS

Guns N’ Roses (+Public Enemy) | 12.07.2025 | Warszawa, PGE Narodowy | org. Live Nation [Relacja tekstowa]

guns-n-roses-relacja

Pierwsza własna kaseta, pierwsza „merchowa” koszulka, pierwszy plakat nad łóżkiem i pierwsza muzyczna miłość – żywa po dziś dzień (choć od wszystkich wyżej wymienionych „firstów” minęło już ponad 30 lat). Guns N’ Roses to jeden z najważniejszych zespołów mojego życia. Może więc i można mi zarzucić, że nie jestem w pełni obiektywna, ale hell yeah – wczorajszym koncertem ponownie przypieczętowali to, co udowodnili nam już niejednokrotnie: są nie tylko „ostatnimi gigantami rock and rolowej dżungli” – oni są jej królami!

Pamiętam doskonale moment, gdy w 2016 roku świat obiegła i zelektryzowała wiadomość o reaktywacji grupy. GnR wyruszyli wówczas w trwającą 3 lata trasę, w ramach której dwukrotnie odwiedzili Polskę: w 2017 roku zagrali w Gdańsku, rok później zawitali do Chorzowa. Tu wtrącę jeszcze taką ciekawostkę, że trwająca do końca 2019 Not In This Lifetime Tour w roku 2020 znalazła się na trzecim (zaraz po The ÷ Tour  Eda Sheerana i U2 360° Tour grupy U2) miejscu listy najbardziej dochodowych tras koncertowych wszech czasów według Billboardu i Pollstar.

 

Na 2020 rok zaplanowane były kolejne koncerty – w tym ponownie nad Wisłą, tym razem w Warszawie – ale wszystko zostało zatrzymane przez wybuch pandemii. Do stolicy Gunsi powrócili 2 lata później. Byłam obecna na każdym z tych „poreaktywacyjnych” gigów, a jednak ogłoszenie Because What You Want & What You Get Are Two Completely Different Things Tour przyjęłam z nie mniejszą niż za każdym poprzednim razem ekscytacją. I jestem pewna, że każdemu kolejnemu takiemu newsowi (oby było ich przed nami jeszcze jak najwięcej!) towarzyszyć mi będą podobne uczucia.

 

zdj. materiały prasowe Live nation

 

Z równie wielką ekscytacją przyjęłam wiadomość, że gościem specjalnym Gunsów będą Public Enemy. Radość moja była tym większa, że jak dotąd nie miałam okazji spotkać się na żywo z tym legendarnym składem. Dotarcie w okolice Stadionu i na jego płytę (nawiasem mówiąc nigdy nie zrozumiem sensu przypisywania bramy 11 do biletów GA)  zajęło mi więcej czasu niż zwykle, więc pod sceną zameldowałam się ze znacznym poślizgiem – pod koniec „Shut’Em Down”, który – jeśli się nie mylę – był drugim utworem w setliście.

Co ciekawe, o niebo lepiej słyszałam ten kawałek będąc jeszcze na zewnątrz niż znajdując się już w środku. Nie spodziewałam się cudów – wszak Stadion Narodowy już dawno powinien dostać zakaz koncertowy – ale nie sądziłam, że może być aż tak źle (choć wiele wydarzeń pretendujących do miana najgorzej słyszalnych ever już tu przeżyłam). Pomogło nieco założenie profesjonalnych zatyczek i przesunięcie się jak najbliżej sceny, ale akustyka nadal pozostawiała wiele do życzenia. Na szczęście Chuck D, Flavor Flav i DJ Lord – na przekór tym wszystkim niedogodnościom – dawali z siebie 200%, a zebrana (jeszcze nie tak tłumnie) pod sceną grupa fanów, w której miałam przyjemność się znaleźć, starała się im oddać równie mocnym zaangażowaniem. Zaangażowanie to nota bene słowo klucz – ostatecznie taki jest przecież ich rap. Od końca lat 80., niezmiennie, mówią o rzeczach ważnych. W ich tekstach nie znajdziemy hedonistycznych przyjemności, tak chętnie, zwłaszcza dziś, podejmowanych w utworach przez innych reprezentantów środowiska. Jest tu pełno brudu, polityki, problemów społecznych, podziałów rasowych i bezkompromisowej walki o swoje prawa.

 

Jeśli Gunsi są królami rock and rollowej dżungli, to Public Enemy są absolutnymi władcami hip-hopowego królestwa. Dla mnie – bezsprzecznie. Chłonęłam każde słowo płynące zarówno ze wszystkich kawałków, jak i z tego co wypowiadane było przez raperów między nimi. Największe highlighty? Chyba „Public Enemy Coming Through”; „Welcome to the Terrordome”; „State of The Union (STFU)” – to swoją drogą znamienne i przerażające jak ten pochodzący z wydanej w 2020 roku płyty  What You Gonna Do When the Grid Goes Down? numer odnoszący się do Trumpa i jego poprzedniej kadencji prezydenckiej, jeszcze bardziej zyskał na aktualności; „Rebel Without a Pause”; „Black is Back” z samplem Back In Black AC/DC w tle; B Side „Wins Again” z analogicznie zsamplowanym „We Will Rock You” Queen; no i zamykające całość combo w postaci kultowych „Public Enemy No. 1” i „Fight The Power”. Absolutny majstersztyk. Po tym secie marzę jeszcze bardziej o tym, aby kiedyś, tym razem już nie w stadionowej odsłonie i w pełnym, nie będącym jedynie supportem wydaniu, ponownie spotkać się z tą grupą na żywo. Co i Wam, przy najbliższej sposobności, z całego serca polecam.

 

Public Enemy/zdj. Mariusz Jagiełło

 

30 min po tym, gdy PE zakończyli swój gig, światła przygasły i oto na scenę wkroczyli oni. Mick Wall napisał kiedyś: 'Słysząc „Welcome To The Jungle” wiedzieliście, że zabrnęliście w najciemniejszy zaułek najgorszej dzielnicy w mieście’. Ja zawsze dodawałam do tego: 'I okazywało się, że w zaułku tym było wszystko to, czego szukaliście.’ Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Pierwsze riffy tego kultowego już przeboju, który też jednocześnie jest już od lat klasycznym „otwieraczem” koncertów GnR, rozgrzały publiczność do czerwoności. Wszyscy zgromadzeni w moim zasięgu wzroku razem ze mną wyskoczyli w powietrze i śpiewali wraz z Axlem ile sił fabryka dała. Następne w kolejce „Mr. Brownstone”, bluesowy „Bad Obsession” i tytułowy banger z „Chinese Democracy” nie spuszczały z tonu, po obu stronach barierek.

(Nie za długa) chwila oddechu przyszła dopiero z pierwszymi dźwiękami „Live and Let Die” – pochodzącego z Use Your Illusion I coveru piosenki Paula McCartneya i Wings. Ciśnienie ponownie podniósł kolejny koncertowy klasyk – „It’s So Easy”. Zaraz po nim usłyszeć mogliśmy „Pretty Tied Up” i była to świetna niespodzianka, bowiem zespół nigdy wcześniej nie grał tego kawałka u nas w kraju. Zabrzmiał wybornie! Przy następnym numerze – „Slither” z repertuaru Velvet Revolver (bandu założonowego przez Slasha, Duffa McKagana i Matta Soruma po rozpadzie Guns N’ Roses) – zaczęłam skrzypieć i chrypieć, ale nie przeszkodziło mi to w dalszym śpiewaniu na całe gardło. Szczęśliwie nie przeszkadzało to też zebranym wokół fanom, wśród których szczególnie chciałabym pozdrowić parę, która przez bite 3 godziny zdzierała razem ze mną swoje struny głosowe. You guys rock!

 

Grupa zawsze dobrze rozplanowuje dynamikę koncertu i po kilku mocniejszych utworach przychodzi moment spowolnienia. Tym razem odetchnąć mogliśmy przy zabarwionym wyjątkowym sentymentem „Yesterdays”. Nie sprawdzam nigdy setlist przed koncertem, ale – w obliczu ostatniego, pożegnalnego koncertu ojców założycieli metalu – Ozzy’ego i BS, w którym GnR także brali udział –  wiedziałam, że znajdzie się w niej jakiś cover Black Sabbath, nie miałam tylko pojęcia na który z kawałków formacja się zdecyduje. Padło na „Junior’s Eye” i tu w Warszawie – mimo niesprzyjającej charakterystyki obiektu – zabrzmiało to znacznie lepiej niż w Birmingham. Dalej zespół znowu przyspieszył odpalając terminatorowego „You Could Be Mine”, by za chwilę wyhamować z przepiękną muzyczną epopeją w postaci „Estranged” – jednego z utworów mojego życia. Następnie grupa sięgnęła po najnowsze single w postaci „Hard Skool” i „Absurd”, przeplecione w międzyczasie fantastycznie rozbudowanym „Double Talkin’ Jive”. Cymesik!

 

zdj. Mariusz Jagiełło

 

Jesteśmy w połowie koncertu i gdy płyną pierwsze dźwięki „This I Love” już wiem, że za ułamek sekundy popłyną również moje pierwsze łzy. Tu nie śpiewam już na cały regulator, tu niemal bezgłośnie wtóruję Axlowi i przeżywam każdy jeden wers, każdą jedną nutę, całą sobą. Chinese Democracy nigdy nie była moją ulubioną płytą GnR, ale ten kawałek ma dla mnie szczególne, osobiste znaczenie i za każdym razem po prostu miażdży. Nigdy nie byłam też fanką rozciągniętej i można odnieść wrażenie nieco przekombinowanej „Comy”, ale moje podejście do tego numeru zmieniło się o 180 stopni gdy usłyszałam go po raz pierwszy w wersji live. Od tego momentu jest jednym z moich ulubionych i najbardziej wyczekiwanych na każdym gunsowym gigu. Wczorajsza jego wersja kolejny raz utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to absolutny majstersztyk.

Zaraz za „Comą” zespół serwuje nam hit nad hitami – „Knockin’ on Heaven’s Doors”. W 1991 roku nadali temu folk-rockowemu klasykowi z repertuaru Boba Dylana drugie życie i to chyba jest jeden z tych przypadków, gdy cover staje się już bardziej własnością coverującego niż pierwotnego właściciela. Kolejna porcja wzruszeń i cała paleta emocji. Podbił ją dodatkowo następny w kolejce „So Fine”, zaśpiewany przez uroczo zerkającego w trakcie na siedzącą z boku sceny żonę – Susan Holmes McKagan – basistę formacji. Duff McKagan to jeden z najważniejszych artystów mojego życia – zarówno w tym zespole, jak i solo i w tych 150 innych składach, w których grał zanim wyjechał z Seattle i dołączył do GnR, jak i później, po rozpadzie grupy. (Nawiasem mówiąc możliwość przeprowadzenia z nim wywiadu, który znajdziecie w jednym z archiwalnych numerów Metal Hammera, była też spełnieniem jednego z moich największych marzeń). Tu ponownie więc mogę nie być w pełni obiektywna, ale damn – moim zdaniem on naprawdę jest świetnym wokalistą! Było w tym wykonaniu dużo uczucia i była w tym wszystkim, jak zawsze w jego przypadku, po prostu prawda. Pure heart. Love this guy!

 

zdj. Mariusz Jagiełło

 

Gunsi sięgnęli także po jeden z coverów znajdujących się na The Spaghetti Incident? – „Down on the Farm” z repertuaru UK Subs – i po raz kolejny pokazali, że zawsze mieli i wciąż mają w sobie też duży pierwiastek tego pierwotnego, punk rockowego pazura. Następna w kolejce – tu także fantastycznie rozbudowana vs wersja studyjna  – „Rocket Queen” to znów jeden z klasyków w zestawie, którego nie mogło zabraknąć i który znowu podniósł temperaturę do stopnia całkowicie poza skalą.

Czułam w kościach (jak się okazało słusznie), że zaraz po Królowej usłyszymy moją ukochaną piosenkę Gunsów – przepiękny protest song, który 34 lata po wydaniu niestety także nie traci na aktualności. „Civil War” to zawsze ciarki i wzrusz total. Tym razem zwieńczone zostało przeciągniętym outro (w które wpleciono „VooDoo Child” Jimiego Hendrixa) i przedstawieniem całego zespołu. Jak zwykle Axl zaczął od swojej prawej strony, a więc od Duffa, fenomenalnych Richarda Fortusa, Dizzy’ego Fuckin Reeda, nowego perkusisty grupy w osobie absolutnie fantastycznego Isaaca Carpentera (ależ ten znający się już z Duffem z Loaded, a w ostatnich latach grający m.in. z Loudermilk i Awolnation bębniarz ma w sobie ogień!!! Co za gość, chylę czoła! Nawiasem mówiąc Duff i Isaac nie byli wczoraj jedynymi członkami Loaded, którzy znaleźli się na scenie – z jej boku, obok Susan, dostrzegłam Mike’a Squiresa, który nie tylko był gitarzystą tej formacji –  jak również i Velvet Revolver –  ale też w dalszym ciągu współpracuje z McKaganem przy jego solowych projektach), Melissy Reese, by zakończyć na nim – the one and only – Slashu we własnej osobie. Maestro zebrał taki aplauz, że (przynajmniej na to wyglądało) ścisnęło mu się nieco gardło. To oczywiście zwiastowało, że nadszedł ten moment koncertu (jeden z zawsze moich ulubionych fragmentów), w którym Slash uraczy nas kilkunastominutowym, prawdziwie wirtuozerskim solo, przechodzącym następnie w ponadczasowe „Sweet Child O’ Mine”. Wielki przebój, który – takie odniosłam wrażenie –  został chóralnie odśpiewany i zatańczony charakterystycznym, bujającym się na boki krokiem Axla, chyba przez cały stadion.

 

Twarz Slasha nałożona na animację wyświetlana w trakcie jego solówki na gitarze
/ zdj. Mariusz Jagiełło

 

Ostatnią część koncertu rozpoczęło „November Rain” i gdy Axl wygrywał pierwsze nuty na fortepianie i gdy zaczął śpiewać pierwsze wersy zwrotki rozłożyło to już chyba nawet największych twardzieli. Bezsprzecznie był to jeden z najpiękniejszych i najbardziej poruszających momentów całego wieczoru.

Do tego emocjonalnie rozgrzanego pieca dołożył się jeszcze „Wichita Lineman” z repertuaru Jimmy’ego Webba oraz Glenna Campbella i sztandarowe „Don’t Cry”, przy którym niby nie płacz, ale szklanki w oczach. Totalnie. Wraz z pierwszymi dźwiękami „Nightrain” – zwiastującymi, że oto nieuchronnie zbliżamy się do końca tej szalonej przejażdżki – wysadziło mnie z butów. Dosłownie – bo tak wyskoczyłam wraz ze wspomnianą już stojącą za mną parą, że aż spadł mi trampek. Szybko go jednak zlokalizowałam, przywdziałam i mogłam ekspresowo powrócić do dalszego oddawania się szaleństwu. Na zakończenie, oczywiście, no surprise here – nieśmiertelne „Paradise City”. Odpowiednie monarchom ukoronowanie.

 

To były 3 godziny prawdziwej muzycznej uczty, w najlepszym wydaniu. Dodatkowo – co warto zaznaczyć – podkreślonej przepięknymi wizualizacjami i światłami. Chapeau bas dla całej oprawy graficznej i ekipy ją realizującej!

 

Jedna z wizualizacji/zdj. Mariusz Jagiełło

 

I oczywiście – Axl może i nie śpiewa tak jak 30 lat temu, ale c ‘ mon – choć o wiele już starszy i po różnych przejściach zdrowotnych, w tym kłopotach ze strunami głosowymi, wciąż daje 180-minutowe koncerty, biega po scenie i widać, że stara się z całych sił wyciągać te góry tak, jak tylko może. Może i nie brzmi tak, jak w czasach największej popularności GnR, ale nadal ma w sobie to coś, niezmiennie jest też tym samym Axlem – którego pokochały (i znienawidziły) miliony. Co do formy pozostałych członków grupy no to chyba nie ma osoby, która nie zgodziłaby się ze mną w stwierdzeniu, że jest absolutnie topowa. Czas jakby zupełnie się ich nie imał. Podziwiam i chylę czoła, niezmiennie!

 

I jasne, akustyka PGE Narodowego dawała się mocno we znaki, nie tylko publiczności,  mam wrażenie że także samemu zespołowi; i jasne – na tym obiekcie nie powinno się realizować takich koncertów, ale to jest temat na zupełnie oddzielną dyskusję. Pomimo technicznych niedogodności zarówno Public Enemy, jak i gospodarze, włożyli w ten wieczór wiele wysiłku i mnóstwo serca. Widać było, że zależało im, aby dać nam jak najlepsze show. I to się udało. Panowie, dziękuję, much love, do następnego!

 

 

Magda Żmudzińska

 

Setlista Guns N’ Roses:

  1. Welcome to the Jungle
  2. Mr. Brownstone
  3. Bad Obsession
  4. Chinese Democracy
  5. Live and Let Die (cover utworu zespołu Wings)
  6. It’s So Easy
  7. Pretty Tied Up
  8. Slither (cover utworu zespołu Velvet Revolver)
  9. Yesterdays
  10. Junior’s Eyes (cover utworu zespołu Black Sabbath, pierwszy raz wykonany na trasie)
  11. You Could Be Mine
  12. Estranged
  13. Hard Skool
  14. Double Talkin’ Jive
  15. Absurd
  16. This I Love
  17. Coma
  18. Knockin’ on Heaven’s Door (cover utworu Boba Dylana)
  19. So Fine (pierwszy raz wykonany na trasie, zaśpiewany przez Duffa)
  20. Down on the Farm (cover utworu zespołu UK Subs )
  21. Rocket Queen
  22. Civil War
  23. Slash Guitar Solo
  24. Sweet Child o’ Mine
  25. November Rain
  26. Wichita Lineman (cover utworu Jimmy’ego Webba i Glenna Campbella)
  27. Don’t Cry
  28. Nightrain
  29. Paradise City

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Anonim

    Brawo gratuluję ci świetnej recenzji 🙂 Przypomniałem sobie emocje jakie wczoraj przeżywałem bo również na nim byłem 🙂 Ale nie wyłapałem coveru Black Sabbath Junior eyes ani nowych utworów ani Wichita lineman ani down on the farm ani so fine 🙁 Ale resztę na szczęście znałem i gardło zdarte od śpiewania

Dodaj komentarz