Gotts Street Park od lat łączą jazzową wrażliwość z filmową atmosferą i hip-hopową surowością, a ostatnie miesiące tylko potwierdziły, że ich charakterystyczne brzmienie trafia do coraz szerszej publiczności. Po wyprzedanych koncertach w Londynie i Manchesterze trio wyruszyło na tourne po Europie i m.in. już 13 grudnia wystąpi w warszawskim Klubie Niebo. W niniejszej rozmowie Tom Henry i Joe Harris wracają do swoich muzycznych korzeni, wspominając czasy breakdance’u, pierwsze fascynacje grunge’em i jazzem, opowiadają o pracy z różnymi wokalistami oraz o filozofii nagrywania, która opiera się na spontaniczności i uchwyceniu „pierwszego impulsu”. Mówią też o tym, jak wygląda ich życie w trasie, czego szukają, współpracując z artystami, i co planują po intensywnym roku — od kolejnego albumu po marzenia o filmowych ścieżkach dźwiękowych.
Kasia Krótki: Gratulacje z okazji ostatnich sukcesów! Wygląda na to, że macie za sobą naprawdę dobry rok — mnóstwo koncertów, kilka wyprzedanych występów w Londynie i Manchesterze, a teraz podbijacie Europę. Jesteście właśnie między dwoma koncertami w Holandii, zgadza się? I byliście już we Francji?
Tom Henry: Tak, wszystko idzie naprawdę świetnie. Publiczność reaguje fantastycznie — idealne tłumy: kiedy trzeba słuchać, słuchają uważnie, a kiedy czas na energię, oddają nam jej mnóstwo. Bardzo mili, ciepli, zaangażowani ludzie i świetna frekwencja. To naprawdę duża frajda.
KK: Zaplanowaliście też trzy koncerty w Niemczech?
TH: Tak.
KK: Super. A byliście kiedyś w Polsce, czy to będzie wasza pierwsza wizyta w naszym pięknym kraju?
TH: Pierwszy raz.

KK: Szkoda, że nie wybraliście lepszego momentu — listopad i grudzień to chyba najgorsze miesiące na wizytę. Ale skoro jesteście z Wielkiej Brytanii, to deszcz padający poziomo i ponura pogoda nie są wam obce, prawda?
Joe Harris: Tak, pewnie i tak będzie lepiej niż w UK.
KK: Dobra. Wiem, że chcecie jeszcze odpocząć i macie mało czasu, więc nie będę przeciągać. Ale zanim przejdziemy do Gotts Street Park — czytałam ostatnio badania, z których wynika, że muzyka z okresu naszej młodości ma największą moc podnoszenia na duchu i wywoływania pozytywnych emocji. Kiedy sięgam pamięcią, widzę mojego czerwonego walkmana Sony, baterie zawsze padające w najgorszym momencie, ale też muzykę, której słuchałam — i do której wciąż uwielbiam wracać. Chciałabym wiedzieć: jakie były wasze pierwsze muzyczne fascynacje i jak ewoluowały?
JH: Jeśli mam się cofnąć jeszcze przed nastoletnie lata, to kiedy miałem sześć czy siedem lat, moją wielką zajawką było Oasis. Grałem na gitarze i śpiewałem ich piosenki w szkole. Potem bardzo wciągnąłem się w Nirvanę. To było, gdy miałem jakieś 11–12 lat. I nadal mogę słuchać Nirvany z przyjemnością. Mój syn słucha ich cały czas.
KK: Moje dzieci też ich słuchają! Czy Nirvana była jedynym zespołem grunge’owym, który wtedy lubiłeś?
JH: Nie, słuchałem wszystkich — Soundgarden, Alice in Chains, całej tej sceny. Potem to się szybko zmieniło. Zacząłem słuchać Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa, Black Sabbath… a potem hip-hopu. The Fugees, Wu-Tang Clan. Potem jazz: Miles Davis, Herbie Hancock, Headhunters i cały okres Bitches Brew — chyba mój ulubiony, jeśli miałbym wybrać jeden, przełom lat 60. i 70. Jest tego o wiele więcej, ale pewnie zanudzę ludzi, jeśli będę wymieniać dalej! To tylko część.
KK: Mam wrażenie, że mielibyśmy podobne eklektyczne playlisty — u mnie zaczęło się od Soundgarden, Alice in Chains, Pearl Jam… potem hip-hop, potem rzeczy bardziej jazzowe. A u ciebie, Tom?
TH: Moje wczesne lata to były długie podróże samochodem — słuchałem tego, czego słuchali moi rodzice. Mój tata był — i nadal jest — największym fanem The Beatles, więc dorastałem przy ich muzyce. I Neil Young — moja mama go uwielbiała. W domu zawsze były płyty i CD. Potem mój brat i ja wkręciliśmy się w hip-hop, bo zaczęliśmy tańczyć breakdance. Mieszkaliśmy w Newcastle i wciągnęliśmy się w lokalną scenę hip-hopową — breakdance, graffiti, muzyka — całe to środowisko. Bardzo mocno w tym siedzieliśmy. Jednocześnie od siódmego roku życia brałem lekcje fortepianu, chyba po obejrzeniu Top of the Pops. Miałem mały czerwony keyboard Casio i powiedziałem mamie, że chcę być klawiszowcem. A ona na to: „To musisz nauczyć się grać na pianinie.” No więc zacząłem. W wieku nastoletnim znudziły mnie klasyczne egzaminy, i chyba dlatego zwróciłem się w stronę jazzu — częściowo przez samplowanie w hip-hopie. Słuchałem czegoś i odkrywałem, że pochodzi z jazzowej płyty z kolekcji mojego taty. W końcu zdecydowałem się studiować jazz na uniwersytecie — i tam poznałem Joe, w Leeds. Josh nie był na tej samej uczelni, ale był częścią muzycznej sceny Leeds.

KK: Więc to historia początków — poznaliście się na studiach w Leeds.
TH: W zasadzie tak.
KK: A jesteś z Leeds pierwotnie?
JH: Dorastałem w Halifax, niedaleko Leeds. W wieku 16 lat skończyłem szkołę i od razu tam pojechałem, bo chciałem grać muzykę, a to było miejsce, w którym trzeba było być — mnóstwo muzyków, mnóstwo nowych ludzi.
KK: Kiedy po raz pierwszy słuchałam waszej muzyki, pomyślałam o nowojorskich klubach jazzowych — dymnych, soulowych, surowych. Ostatnio słuchałam was w Montrealu, spacerując pod żółtymi zimowymi latarniami — i brzmiało to świetnie. Ale wcale nie kojarzyło mi się z Leeds! Jak środowisko wpływa na wasze brzmienie?
JH: To dobre pytanie. Jeśli chodzi o wpływy wynikające ze słuchania muzyki, to większość z nas na całym świecie jest w podobnej sytuacji — kochamy tych samych artystów, niezależnie skąd jesteśmy. W przypadku Leeds chodziło raczej o to, że byliśmy młodzi, wolni i graliśmy muzykę tak często, jak się dało. A bycie w pobliżu uczelni muzycznej oznaczało, że było tam mnóstwo muzyków, dużo kreatywnych, głodnych grania ludzi. Chodziliśmy na jam sessions, dużo improwizacji — to świetny sposób na wejście do pokoju, zagranie kilku znanych wszystkim standardów i komfortowe wspólne wyruszenie w nieznane.
KK: W tym roku widziałam w Polsce kilka starych ulubionych brytyjskich zespołów — Skunk Anansie i Morcheebę. Dwa bardzo różne zespoły, ale oba mają charyzmatyczne wokalistki, świetne głosy, silne osobowości. Wy nie macie stałej wokalistki/ wokalisty “na etacie”. To daje wam, wyobrażam sobie, wolność i elastyczność w tym, co eksplorujecie i jak wyrażacie muzykę. Czy to intencjonalne? Czy po prostu nie spotkaliście jeszcze „tej jedynej”?
TH: To zdecydowanie intencjonalne. Fajnie jest móc eksplorować różne rzeczy z różnymi artystami, ale zapraszać ich do naszego świata. I myślę, że to też fajne dla nich, bo jeśli posłuchasz artystów, z którymi pracowaliśmy, a potem ich własnej muzyki — i porównasz, jak brzmią u nas — to inne doświadczenie, wydobywa z nich coś innego. Ale przede wszystkim fajna jest sama współpraca. Bycie razem w pokoju — każdy artysta inspiruje nas inaczej, skłania do innego rodzaju improwizacji, innych brzmień, wyciąga z nas wpływy, których byśmy się nie spodziewali. Czasem piszemy coś bez konkretnego artysty i wysyłamy ten pomysł komuś. I to bywa świetne — bo zestawienie czegoś, co nie było dla kogoś przeznaczone, z tym, co ta osoba wnosi, bywa świeże i nowe. Tak było z utworem Everything z Rosie Lowe. To było coś, co mieliśmy „w szufladzie”, nagrane jeszcze w pierwszym studiu, część powstała u Josha w domu. Wysłaliśmy jej to, a ona dograła swoje rzeczy. Kompletnie nie wyobrażaliśmy sobie, jak mogłyby brzmieć wokale w tym numerze — a to, co dodała, było niesamowite. Nadało temu utworowi nowe życie. A czasem wszystko powstaje organicznie, w pokoju, kiedy reagujemy nawzajem na to, co robimy. To naprawdę błogosławieństwo — i nie chcemy tego zmieniać. Może w przyszłości zrobimy wydawnictwo z mniejszą liczbą artystów, może cały projekt z jedną lub dwiema osobami. Nie wiem. Ale myślę, że zawsze będziemy współpracować z różnymi ludźmi.
KK: Czy piszecie piosenki z myślą o konkretnych wokalistach, czy decydujecie o tym później?
JH: To zależy. Wiele utworów powstaje wspólnie, w jednym pokoju z wokalistą — bardzo kolaboracyjnie. Nie mamy zasad. Wpływamy na siebie nawzajem, więc nie chodzi o to, że piszemy coś „pod kogoś”, tylko o energię, o to, że jesteśmy przyjaciółmi, mamy podobne cechy, jesteśmy otwarci. Kiedy artysta wchodzi do pokoju, wpływa na nas — i instrumentalnie tworzymy muzykę, której nie napisalibyśmy, gdyby ten wokalista nie był z nami. To bardzo wspólne odkrywanie — i to jest coś, co naprawdę uwielbiam. Chcemy po prostu robić muzykę, którą sami lubimy. A jeśli nam się podoba — dzielimy się nią.
KK: Ostatnio oglądałam film o Bruce’ie Springsteenie z Jeremym Allenem Whitem. Opowiada o tym, jak Springsteen nagrał Nebraska w sypialni wynajętego domu. Kolega przyniósł mu prosty sprzęt do nagrywania i Bruce nagrał wiele numerów na miejscu, prosto na taśmę. A potem, kiedy poszedł do studia z muzykami i realizatorami, nie potrafili odtworzyć tego surowego brzmienia — tej surowości, chropowatości, czystości. I biedny Bruce przez tygodnie frustrował się w studiu. Zastanawiałam się, jaka jest wasza filozofia nagrywania i jak wygląda typowa sesja?
JH: Świetna historia! U nas to nie jest jakoś szczególnie przemyślane w teorii — po prostu lubimy łapać inspirację, jamować. Kiedy czujemy, że coś działa, staramy się skończyć to jak najszybciej. Chodzi o zachowanie tego momentu, o którym mówisz — tego pierwszego impulsu. Staramy się robić rzeczy szybko, nie dodawać więcej, niż trzeba, trzymać je w prostocie. I pozwolić muzyce mówić sama za siebie. Nie próbować na siłę „robić” z pomysłu czegoś, czym nie jest. Tylko zaufać temu, jak powstał — i pozwolić mu być tym, czym chce być.
KK: Czytałam, że waszą muzykę czasem określa się jako „cinematic soul”. Co to dla was znaczy?
TH: Nie jestem pewien, skąd się wzięło to określenie — pewnie od PR-u. Ale zawsze podobała nam się idea stworzenia ścieżki dźwiękowej. Kochamy tworzyć atmosferę, muzykę instrumentalną. Nasze inspiracje są szerokie, więc to soul, ale nie tylko soul.
JH: Często rozmawiamy o tym, że chcielibyśmy kiedyś zrobić muzykę do filmu. Niektóre nasze utwory już teraz pasowałyby do konkretnych scen — pewnie stąd to „cinematic”.
KK: Są jakieś ścieżki dźwiękowe, które ostatnio zrobiły na was wrażenie?
JH: Uwielbiam soundtrack z 21 Grams. Także The Motorcycle Diaries. Lubię też, kiedy ścieżka dźwiękowa nie narzuca się za bardzo — poza kluczowymi momentami.

KK: Wasz ostatni album wyszedł w 2023 roku, a teraz gracie mnóstwo koncertów. Co dalej?
TH: Pracujemy nad kolejnym albumem — wyjdzie w przyszłym roku. Będziemy dalej koncertować — mamy nadzieję, że w Ameryce, w tym w Montrealu. Więcej festiwali europejskich. A skoro to nasz pierwszy raz w Polsce, to bardzo chcielibyśmy zobaczyć coś więcej niż Warszawę.
KK: Wróćcie latem! Mamy nad morzem przepiękne miejsce — Operę Leśną, amfiteatr w środku lasu. W otoczeniu natury, z piękną sceną…Myślę, że spodbałoby Wam się.
TH: Brzmi niesamowicie. Wyślij nam nazwę!
KK: Wyślę. Udanych koncertów, miłego pobytu w Polsce i dziękuję za Wasz czas.
TH: Bardzo dziękujemy.
JH: Dzięki wielkie.
Rozmawiała Kasia Krótki
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: