Lubię wracać tam gdzie byłem już, ale za każdym razem obawiam się zmienionego krajobrazu, nekrologów dawnych znajomych i kolejnych zakazów. Pozorny postęp ma bowiem to do siebie, że wcześniej czy później prywatyzuje albo zakazuje. Moje powyższe rozmyślania sprowokował najnowszy hit platformy Netflix „Gliniarz z Beverly Hills: Axel F”. Czy na pewno kolejna odsłona przygód sympatycznego, ale i zadziornego policjanta jest nam potrzebna?
Właściwością naszych czasów jest franczyzowanie i nieustanne replikowanie tego, co już się kiedyś sprzedało. Podjechałem ostatnio rowerem pod pewne wielkie kino skazane na zagładę, bo deweloper ma tam coś budować, więc niedługo burzą. Chciałem ostatni raz znaleźć się w tym miejscu. Z sentymentu, wszak spędziłem w nim wiele wieczorów, gdy jeszcze byłem młody. A tu – dupa! Same „Obcy 10”, „Akademia Policyjna 20”, „Jak stracić chłopaka w 10 dni. Zemsta po latach”. Oczywiście wymyśliłem teraz te wszystkie tytuły, ale to był ten vibe.
Paradoksalnie dostawszy zlecenie na nowego „Gliniarza z Beverly Hills” dziwnie się ucieszyłem. Być może dlatego, że „jedynkę” widziałem jakieś pięćdziesiąt razy i znam ją na pamięć? Być może dlatego, że lata osiemdziesiąte były dla mnie dekadą formatywną, a zatem dziś, z perspektywy czasu, najbardziej cenną? Pomyślałem sobie, że miło by było wrócić po latach do tych bohaterów i tych miejsc oraz niezapomnianego śmiechu Eddiego Murphy’ego. Tak, wiem, że po drodze były jeszcze dwie kolejne części, ale spuszczam na nie zasłonę milczenia. Nowe otwarcie potraktowałem jako podróż sentymentalną oraz formę przeprosin za poprzednie nieudolne próby.
No i jak? Czy reżyser Mark Molloy wywiązał się z powierzonego mu zadania? Twórcy zrobili absolutnie wszystko co się dało, by pogodzić ze sobą specyfikę naszych czasów i oczekiwania współczesnego widza, z tym co zapamiętaliśmy. Do fabuły został wpleciony nawet wątek… ojcostwa głównego bohatera. Trudna relacja z bardzo ogarniętą córką, wektory terapeutyczne, ale również pewne obiektywne okoliczności, których zanegować się nie da to tylko niektóre z ważnych dla obrazu elementów.
Oczywiście nastawcie się na to, że postacie, które zapamiętaliście jako młode, zwarte i strzelające energią momentami ledwo „trzymają się na lakierze”. Judge Reinhold jako Billy Rosewood oraz John Ashton jako John Taggart to już panowie w wieku emerytalnym i mocno to widać na ekranie.
Z drugiej jednak strony bardzo mało znajdziemy tu momentów nakręconych „na siłę”. A przecież właśnie to po latach jest najtrudniejsze. Dla równowagi wprowadzono również młodszych aktorów oraz Kevina Bacona, który jak zawsze gra zrównoważonego męża sprawiedliwości, nie mającego absolutnie nic do ukrycia. Taki żart. Jak można się domyśleć, to on jest oczywiście głównym „złolem”.
Jak pogodzić swoistą ostrość dowcipów ze współczesnymi wymogami? Jak nie przerobić dobrze znanego, mocno rubasznego mikrokosmosu na kino familijne, ale z drugiej strony nie przegiąć? Jak zachować równowagę pomiędzy błyskotliwymi dialogami, a pościgami i strzelaninami?
Na osi, po dwóch przeciwstawnych stronach stawiam dwa filmy: „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” (2023) jako coś przez co nie udało mi się przebrnąć (mimo wielokrotnych prób) oraz „Top Gun: Maverick”(2022) który widziałem siedem razy, w tym dwa w kinie. Nowy „Gliniarz” plasuje się gdzieś pośrodku, pozostając dziełem, które nie obraża inteligencji widza, ale z drugiej strony nie powoduje gęsiej skórki.
W dużym podsumowaniu jest to ogólnie udany powrót po latach. Przeprosiny przyjęte! Lecz czy to aby na pewno dobry film sam w sobie? Nie jestem pewien. Dlatego wystawiam mocną trójkę, mając poczucie, że nie zmarnowałem czasu, ale z drugiej strony przebiegło to bez ekscytacji, inspiracji i ubawu po pachy. Sprawdźcie sami, szczególnie, że jeżeli macie Netflixa, to macie ten film pod ręką. Po prostu można obejrzeć. Idealny film na niezobowiązujący, niedzielny wieczór.
Ocena: 3,5/6
Michał Dziadosz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: