IKS

Gavin Rossdale [Rozmowa]

Niedawno mogliśmy podziwiać go wraz z zespołem na scenie warszawskiego Torwaru i od niedawna także możemy go oglądać na ekranach naszych telewizorów (oraz komputerów) w programie „Kolacja z Gavinem Rossdale’em” emitowanym na platformie CANAL+ To nieoczywisty format, w którym frontman Bush podejmuje we własnym domu znanych gości z różnych dziedzin, takich jak: muzyka, film czy sport. Przygotowuje dla nich kilkudaniowe posiłki i następnie wspólnie je z nimi celebruje. Jednocześnie przez cały czas prowadzi z nimi ciekawe rozmowy, niekoniecznie dotyczące kulinariów i tego, co dzieje się w kuchni, a swym zakresem zataczające znacznie, znacznie szersze kręgi. Tym sposobem możemy poznać z nieco innej strony zarówno takich uczestników tych uczt, jak m.in.: Serena Williams, Tom Jones, Common, Selma Blair, Jack McBrayer, Brooke Shields, jak i samego gospodarza, który okazuje się być nie tylko fantastycznym muzykiem, gitarzystą, wokalistą i autorem tekstów, ale także znakomitym kucharzem, świetnym dziennikarzem i uważnym, wrażliwym, ciekawym ludzi obserwatorem świata, potrafiącym wytworzyć taką atmosferę, w której każdy, kto wchodzi z nim w interakcje, czuje się po prostu dobrze. Czułam się tak i ja podczas niniejszego wywiadu, w którym Gavin Rossdale opowiedział mi m.in. o wyzwaniach związanych z tym programem, ile z niego wyniósł, dlaczego tak jak Miles Davis jest zdania, że każdy muzyk powinien umieć gotować, co lubi najbardziej w polskiej kuchni, ale też i o najnowszej płycie Bush, o tym dlaczego jest to jak dotąd najbardziej osobisty album grupy, jak również o planach koncertowych zespołu na przyszły rok.

 

Magda Żmudzińska: Jak wiele muzyka i gotowanie mają ze sobą wspólnego?

 

 

Gavin Rossdale: Powiedziałbym, że bardzo dużo! Te procesy – songwritingu i przygotowywania dań – są do siebie na wielu płaszczyznach naprawdę podobne. Używasz innych składników, ale w obu przypadkach za pomocą ich łączenia tworzysz jakąś miksturę i pozwalasz działać dalej tej wytwarzającej się tu alchemii. Oba zadania wymagają też pewnego przygotowania, skupienia, dbałości o detale, poświęcenia siebie i swojej uwagi tej danej chwili. Widzę tu mnóstwo punktów stycznych, tym bardziej pewnie dlatego, że te dwie rzeczy – pisanie piosenek i przyrządzenie posiłków – to jest coś, co ja absolutnie uwielbiam robić, już od wielu, wielu lat.

 

 

MŻ: Czy to, że te procesy twórcze, ich poszczególne etapy, i – jak zakładam – towarzyszące im emocje, a także kreatywność (jaka bezsprzecznie jest w obu przypadkach potrzebna) są niejako analogiczne, było przyczynkiem do tego, że w zwiastunie programu przytoczyłeś słowa Milesa Davisa, który był zdania, że każdy muzyk powinien umieć gotować?

 

 

GR: Tak, wiesz, myślę, że to ma sens. W obu tych kwestiach chodzi o kontrolowanie wszystkich tych różnych elementów składowych, umiejętność ich łączenia i wyciągania z nich tego, co najlepsze. Musisz być kreatywny, ale też konsekwentny i uważny zarówno kiedy gotujesz, jak i kiedy tworzysz muzykę. Tu i tu nie ma żadnych jasno określonych zasad i naprawdę łatwo jest coś zepsuć – wystarczy pół tonu wyżej lub niżej, aby dźwięk był zły, i wystarczy jedna łyżeczka za dużo lub za mało, aby skopać całe danie. A propos emocji natomiast – rozpoczęcie i potem zakończenie obu procesów przynosi z grubsza ten sam rodzaj ekscytacji, a następnie satysfakcji i ulgi. Poczucie dobrze wykonanego zadania. Wspaniale jest patrzeć na te wszystkie zadowolone, zrelaksowane twarze cieszące się posiłkiem, rozmowami, miło spędzanym wspólnie czasem. I równie fantastycznie jest oddać piosenkę słuchaczom, wypuścić ją w świat i widzieć, jak ludzie reagują na nią na koncertach.

 

zdj. materiały promocyjne Canal+

 

 

MŻ: Mówi się „przez żołądek do serca” i z pewnością jest to jeden ze sposobów na to, jak kogoś poruszyć, dotknąć jego duszy. Powinniśmy chyba jednak ukuć analogiczne powiedzenie z uchem zamiast żołądka, ponieważ muzyka bezsprzecznie jest tak samo dobrym, o ile nawet nie jeszcze lepszym, do tego narzędziem.

 

 

GR: Zdecydowanie. Tu i tu odblokowujesz ludzi, a raczej to coś w nich. To się otwiera, gdy słyszysz piosenkę, która do Ciebie przemawia, tekst, z którym się utożsamiasz. I tak samo to się otwiera, gdy wracasz do znajomego smaku, będącego dobrym wspomnieniem, albo gdy wyruszasz w nową smakową podróż, której się zupełnie nie spodziewasz, a która też zabiera Cię w jakieś nieznane, ale fantastyczne miejsce.

 

 

MŻ: Pięknie to ująłeś! Przechodząc do samego programu – początkowo chciałeś go zatytułować „I am Feeder”, ale jak wspomniałeś w jednym z wywiadów, pomysł ten absolutnie wszystkich przeraził. Pytanie – dlaczego?

 

 

GR: Ech, wiesz, ja nadal uważam, że to by była super nazwa! Ostatecznie zrezygnowałem z niej za namową managera, z którym już nie współpracuje. Byłem zdania, że spośród tych wszystkich wyrażeń być tylko tym jednym słowem, to byłoby świetne, niezależnie od tego czy odczytywalibyśmy je literalnie czy bardziej metaforycznie. Manager był jednak nieugięty, powiedział mi któregoś razu: „Zdajesz sobie sprawę, że taki tytuł brzmi zbyt intymnie, żeby nie powiedzieć, że trochę tak, jakbyśmy rozmawiali o porno?”, na co odpowiedziałem mu, że: „Dokładnie! F**n Exactly!”. Niestety, koniec końców zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i wśród wszystkich innych, które się przewijały, ostatecznie wygrało „Dinner with Gavin Rossdale” – nudny tytuł, ale bezpieczny. To jest problem ze sztuką, zawsze masz w niej jakichś partnerów, a oni z kolei nie zawsze są chętni podejmować ryzyko. Karmienie ludzi to na swój sposób dawanie i okazywanie im miłości. Wiesz, moja macocha jest Malezyjką i dowiedziałem się od niej, że w języku malajskim nie pytasz zwyczajowo „cześć, jak się masz?”, pytasz „cześć, czy już jadłeś?” I jest to forma najwyższej troski.

 

 

MŻ: Myślę, że wszyscy Twoi goście czuli się dopieszczeni i naprawdę zaopiekowani. „Kolacja z Gavinem” nie jest programem stricte kulinarnym – wszystkie te spektakularne dania oczywiście odgrywają tu ważną rolę, ale nie są w centrum uwagi. Najważniejsza jest tu rozmowa. Po której stronie czujesz się bardziej komfortowo – osoby udzielającej wywiadu czy jako jego gospodarz?

 

 

GR: Wiesz, udzielanie wywiadów jest zdecydowanie łatwiejsze, bo po prostu przychodzę na umówione spotkanie i odpowiadam na zadane pytania. To świetna rzecz, nie wymagające ode mnie jednak żadnego przygotowania. W momencie, gdy stanąłem po drugiej stronie wiedziałem, że muszę przejść cały proces researchu i włożyć w to wszystko sporo wysiłku. Solidnie zabrałem się do pracy, zrobiłem porządne rozeznanie, sporządziłem listę pytań do każdego z gości, a na końcu rozmowa i tak płynęła albo wręcz odlatywała w zupełnie innym kierunku. Zadajesz pierwsze pytanie z listy i z padającej odpowiedzi już wiesz, że kolejne będzie musiało brzmieć zupełnie inaczej niż sobie pierwotnie założyłeś, że nie możesz trzymać się ułożonego scenariusza, bo będzie to brzmiało nienaturalnie, może nawet śmiesznie. Zresztą, sama dobrze wiesz o czym mówię, jesteś dziennikarką. Ja tylko wcielałem się w rolę dziennikarza, ale zrozumiałem, jak challengująca jest to praca – jak dużej dyscypliny i umiejętności szybkiego myślenia, reagowania, wczuwania się w tę chwilę, w ten dialog, i jak dużej empatii, wymaga. Z odcinka na odcinek starałem się być w tym coraz lepszy, ale nie wiem jak mi to wyszło.

 

 

MŻ: Powiedziałabym, że naprawdę bardzo dobrze!

 

 

GR: Och, dziękuję! Wiesz, ja generalnie jestem bardzo ciekaw ludzi, którzy odnieśli niesamowity sukces. Tzn. oczywiście, wszyscy takich ludzi kochają, samo przebywanie w ich otoczeniu już daje tę niesamowitą energię. Mnie jednak bardzo interesuje to, co za tym sukcesem stoi, zrozumienie i uświadomienie tego, że życie to o wiele bardziej złożony proces niż pokazują to media społecznościowe, że porażka i to jak sobie z nią radzimy jest istotnym elementem sukcesu. Ludzie, którzy doszli na szczyt, często po drodze zostali mocno poobijani. Gdy znajdą się na topie, często ponownie dostają ciosy, z wielu stron. A kiedy próbują się na tej pozycji utrzymać, stale toczy się wewnętrzna walka na pięści. Pozostanie i trwanie w tej strefie nigdy nie jest łatwe.

 

 

MŻ: Z całą pewnością. Co wyniosłeś dla siebie z tych wszystkich rozmów?

 

 

GR: To było bardzo inspirujące zobaczyć te wspólne połączenia między tymi wszystkimi ludźmi z różnych przecież dziedzin sztuki, sportu itd., ich trudne początki czy potem jeszcze dodatkowo poszczególne części życia. Tom Jones, jako młody piosenkarz śpiewający za kanapki i piwo w męskich klubach czy Common szukający sposobu na bycie wrażliwym, romantycznym, szanującym kobiety raperem w gangsterskiej kulturze chicagowskiego Southside, w której niekoniecznie to było normą – to są niesamowite historie, które pokazują, że wielcy ludzie często są ulepieni z tej samej gliny co my wszyscy; że przechodzili przez takie same doświadczenia, cierpienie, ból; że na szczyt także szli okrężną drogą i że – o ile nie jesteś szczęśliwym dziedzicem funduszu powierniczego czy w ogóle obrzydliwie bogatym miliarderem – życie wystawia nas wszystkich na próbę, ale potrafi też ten podjęty wysiłek pięknie nagrodzić. Sam format i w ogóle jego uruchomienie to też było dla mnie fantastyczne wyzwanie – wiesz, to był taki trochę blef, bo przecież nie jestem przecież ani profesjonalnym dziennikarzem ani profesjonalnym kucharzem, a wymyśliłem sobie, że zaproszę tych kilka osób, przygotuję dla nich posiłki, pogadamy, i zrobimy z tego program. Wydawało się to takie proste. Prostym jednak nie było, zupełnie nie. Ale wartym wysiłku – jak najbardziej. Mam w sobie dużo pokory i wdzięczności za to, że udało się ten absolutnie szalony pomysł zrealizować. To było naprawdę niesamowite doświadczenie.

 

zdj. materiały promocyjne Canal+

 

MŻ: Pozostając przy tematach kulinarnych, ale stopniowo przechodząc do muzycznych – z zespołem zjeździłeś niemal cały glob i próbowałeś wszystkich kuchni świata. Gdy pytam swoich zagranicznych rozmówców o ich doświadczenia z Polską najczęściej wskazują na dwie rzeczy – świetna publiczność i fantastyczne jedzenie. Byłeś w naszym kraju kilkukrotnie, ostatnio nawet przed kilkoma tygodniami podczas trasy z Volbeat, może masz więc jakieś najświeższe wspomnienia/przemyślenia w tej materii?

 

 

GR: Tym razem miałem tylko dwa dni w Polsce, więc niewiele czasu, ale udało mi się pograć w tenisa, poszwendać trochę, no i oczywiście skosztować różnych pyszności, jak polskie kiełbaski i polskie piwo. Rarytasy! To jest prawda, że macie fenomenalną kuchnię, bardzo ją lubię! Tak samo jak polską publiczność, która jest zawsze zaangażowana i zawsze tak ciepło nas tu przyjmuje, nawet gdy nie jesteśmy headlinerem a tylko otwieramy koncert, jak to było właśnie z Volbeat – fantastyczną grupą nawiasem mówiąc. Świetna ekipa, cudowni goście! Bardzo dobrze wspominamy ten wieczór!

 

 

MŻ: Miło mi to słyszeć! Mam nadzieję, że następnym razem odwiedzicie nas ze swoją trasą i zagracie pełnowymiarowy set.

 

 

GR: Też mamy taką nadzieję, zamierzamy koncertować w przyszłym roku i na festiwalach i z własnymi, headlinerskimi show, więc liczę, że polscy promotorzy zapukają do drzwi naszego agenta!

 

 

MŻ: Wierzę, że tak właśnie będzie! I z tego miejsca składam gorący o to apel do wszystkich promotorów i organizatorów koncertów. Teraz przejdźmy już do tematów całkiem muzycznych – w lipcu wydaliście swój dziesiąty album studyjny, „I Beat Loneliness”, o którym powiedziałeś, że to jak dotąd Wasz najbardziej osobisty album. I rzeczywiście, trudno nie odbierać go w ten sposób. Czy proces tworzenia tego wydawnictwa był dla Ciebie formą powiedzmy autoterapii, pewnego oczyszczenia? I czy doszły do Ciebie te wszystkie głosy, które pojawiają się tu i ówdzie, mówiące o tym, że ta płyta pomaga także innym?

 

 

GR: Tak, to jest naprawdę niesamowite. Kiedy tworzyłem tę płytę, kiedy stanąłem przed koniecznością jej nagrania, myślałem o tym, jaka jest najlepsza wersja mnie, co mogę od siebie dać ludziom, i uznałem, że muszę zanurzyć się po prostu w sobie, w tym swoim świecie, być ze sobą i innymi tak szczery, jak to tylko możliwe. I że muszę pokazać całą prawdę, oddać swoje doświadczenia i swoją perspektywę. Wiesz, zawsze w swoich tekstach pokazywałem siebie, ale „I Beat Loneliness” rzeczywiście jest taka bardziej, mocniej, dosadniej i przez to jest wyjątkowa. Zawarte w tych tekstach słowa są o wiele lepszą odpowiedzią na wszystko to, co mnie dotyczy niż każda jedna z moich wypowiedzi, jakie przewinęły się w różnych wywiadach. To swego rodzaju mapa drogowa mojego sposobu myślenia. Zamiast tłumaczyć: „hej, dlaczego to zrobiłeś, dlaczego się tak  zachowujesz, dlaczego tak reagujesz” mogę powiedzieć każdemu: po prostu posłuchaj, przeczytaj, a zobaczysz. To swoją drogą fascynujące, że tworzysz coś tak osobistego, oddajesz to w ręce ludzi, a oni biorą z tego to, co na nich działa, co z nimi rezonuje i co czytają swoimi emocjami, często różnymi od tych, jakie towarzyszyły tobie podczas pisania.

 

Zdjęcie z koncertu zespołu Bush w COS Torwar/ zdj. Mariusz Jagiełło

 

MŻ: To jest właśnie siła muzyki.

 

 

GR: Tak, totalnie. Jeśli dobrze skomponujesz piosenkę, staje się ona piosenką kogoś innego. To absolutnie zadziwiające i oszałamiające – ze swoim utworem wchodzisz do ludzkiego mózgu, do wielu ludzkich mózgów. Ktoś zakłada słuchawki, włącza play i na te kilka minut jesteście połączeni – tylko on i twój utwór, a więc poniekąd jakby i ty. To szalony koncept, ale i ogromny zaszczyt, dlatego nie podchodzę do pisania  na lekko, wkładam w to całego siebie, swoje emocje, swoje serce, swoją prawdę. To wszystko musi wychodzić z bardzo osobistego miejsca, bo tylko z tych naprawdę totalnie personalnych wyznań wychodzi coś uniwersalnego. Natomiast jeśli próbuje się napisać coś uniwersalnego od samego początku, to nie ma to prawa zadziałać, próbuje się wtedy sięgnąć za daleko i okazuje się, że nic tam nie ma.

 

 

MŻ: Pełna zgoda. A która piosenka z tego albumu emocjonalnie jest Ci najbliższa? Muszę powiedzieć, że uwielbiam całą tę naprawdę wzruszającą płytę, ale mam tu jeden utwór, który dotyka tej chyba najczulszej struny, i jest to „Everyone is Broken”.

 

 

GR: To jest mocny kawałek, rzeczywiście. We mnie coś dziwnego dzieje się natomiast, kiedy słucham „We Are of This Earth”, to była naprawdę oczyszczająca piosenka. „We are of this earth / Don’t kill me slow / Do it fast.” Kiedy napisałem i zaśpiewałem ten wers poczułem pocieszenie, takie ciepłe objęcie zrozumienia. I chyba taki jest cel sztuki w ogólnym ujęciu – aby odbiorca poczuł się zrozumiany, dostrzeżony, aby poczuł to połączenie, to trafienie w sam środek, samo sedno. Jeśli go nie ma, sztuka jest pozbawiona tego magnesu i staje się wyłącznie dekoracyjna.

 

 

MŻ: Ogromnie żałuję, ale niestety kończy nam się czas, więc na zamknięcie – myślisz, że pokonanie samotności jest rzeczywiście możliwe? Chciałbyś, abyśmy takie przesłanie wynieśli z tej płyty?

 

 

GR: Wiesz, to poczucie samotności prawdopodobnie tak całkowicie nigdy nas nie opuści, będziemy z nim szli zawsze, bez względu na to kim jesteśmy, gdzie, jak i z kim żyjemy. Wszystko jednak zależy od tego jak sobie z nim poradzimy – od siły naszego odpowiedniego nastawienia, od siły nadziei. Rzecz w tym, że życie jest pełne smutku i upadków, jasne, ale jest też pełne wzlotów, szczęścia, radosnych momentów, wspaniałych chwil (a także  dobrych ludzi wokół). I tylko od nas zależy na celebracji której z tych rzeczy, której z tych stron, się skupimy.

 

 

Rozmawiała Magda Żmudzińska

 

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz