Wydawać by się mogło, że gdy film z Jasonem Stathamem nosi tytuł: „Fachowiec”, nie chodzi o wysokie kompetencje spod znaku kielni i pacy. Dla widzów rzeczonego blockbustera z przypadku – który właśnie kasowo przoduje w amerykańskich kinach, gdzie wszystkie pozycje razem wzięte zarobiły tyle, ile w analogiczny weekend zeszłego roku wpadło na konto „Godzilli i Konga: Nowego imperium” – wcale nie jest to takie oczywiste. Topowa twarz współczesnego kina pięści i pistoletu przypadła bowiem w udziale kierownikowi budowy, który nocuje w wanie, odkłada każdego zarobionego centa do skarpety, i walczy o prawo do opieki nad córką. Levon Cade to porządny człek, codziennie odprawiający pracowników w myśl hasła: Jeden za wszystkich – wszyscy za jednego. Ta pozytywna energia wraca do niego w postaci pojemników z domowym jadłem i ciepłych stosunków z szefostwem. Jeszcze zanim latorośl chlebodawców poczciwca wpadnie w srogie tarapaty, przekonujemy się, że nie warto nadepnąć mu na odcisk.
Resztę historii mógłby równie dobrze napisać Chat GPT, a i tak istniałyby spore szanse, że model językowy poradzi sobie z tym lepiej niż Sylvester Stallone i twórca obrazu, którzy złożyli podpisy pod scenariuszem. David Ayer był już reżyserem, któremu nie przeszkadzano („Bogowie ulicy”, „Furia”), jak również takim, któremu przeszkadzano („Legion samobójców” z 2016 r.). Wnioski nasuwają się same, ale jak mają się one do najświeższej propozycji scenarzysty pamiętnego „Dnia próby” Antione’a Fuqui? Właściwie nijak. „Fachowiec” to bowiem klasyczny przykład chłodnej kalkulacji, skutkującej nieudolną próbą osiągnięcia złotego środka w ramach sprawdzonych chwytów współczesnego kina akcji. Jego wytyczne można odfajkowywać podczas seansu z listą w ręku.

Próbujący ukryć symptomy zespołu stresu pourazowego, były żołnierz – jest. Splatające się z jego militarną krucjatą problemy osobiste – mówisz i masz. Sytuacja, która upomina się o nadzwyczajne umiejętności ścigania, przesłuchiwania i uśmiercania bliźnich – ptaszek w krateczce. Ofiara zakusów złych ludzi, która nie pozostaje całkowicie bierna – zaznaczamy. Przestępcze bractwo, od którego lepiej trzymać się z daleka – uświadczono. One-linery, dzięki którym twardziel nie tylko przestrasza, ale i bawi – mamy to, a jedna z jego ripost zarobiła nawet dodatkowe pół punktu do oceny. W teorii jest tu więc wszystko, do czego wzdychają fani uroczego w swej prostocie, tzw. męskiego kina. Szkoda tylko, że te składowe są jedynie bladym powidokiem gatunkowych cnót.
David Ayer podszedł do sprawy tak schematycznie, jak tylko mógł, setny raz opowiadając znaną i lubianą historię silnorękiego obrońcy uciśnionych, którą przepuścił przez własny, pozornie odświeżający pryzmat. Uzyskał rzecz ujmującą wartką akcją, pomysłowością, dynamicznymi sekwencjami walk i efektownymi kadrami, ale wyłącznie na papierze.
W rzeczywistości wyszła mu w porywach średnia kompozycja bubli, która może się obronić jedynie w zestawieniu z tak kompromitującymi filmami sensacyjnymi ostatnich lat, jak „Aftermath. Most w ogniu” czy „Niezniszczalni 4”. Być może adaptacja powieści Chucka Dixona miała szansę stać się udaną rekomendacją dla fanów „Johna Wicka” – taką w sam raz do smacznego schrupania wraz z kubełkiem popcornu w oczekiwaniu na „Ballerinę” – ale nowszej wariacji na temat „Pszczelarza”, z pracowni tego samego reżysera, można wróżyć sukces jedynie w kategoriach przypomnienia o wielkości tych, którzy podołali. David Leitch i Chad Stahelski dali nam zabijakę o złotym sercu, dziesiątkującym członków elitarnej, groźnej organizacji. Taką też próbował postawić przeciwko Stathamowi Ayer, ale antyczne stoły uginające się od złota i kawiorów to zdecydowanie za mało, by poczuć powagę konfrontacji z tymi, których insygnia są symbolem przepadania z kretesem.
Stylowość skąpanych w barwnych światłach zdjęć salonowych lokacji jest tak samo umowna, jak profesjonalizm realizacji scen walk. Koordynator kaskaderów, Eddie J. Fernandez, opowiada na łamach Variety o owocnej współpracy z obsadą, ale to promocyjny czek bez pokrycia. Jason Statham to zaiste fachowiec, ale choćby nie wiem jak się sprężył, nie nadrobi niedostatków całej ekipy. Summa summarum mordobicie odznacza się tutaj wysilonym impetem i szczątkową naturalnością, a o gracji zapierających dech w piersi wymian ciosów z najlepszych akcyjniaków można jedynie pomarzyć. Sztuka odpowiedniego dozowania prawdziwego testosteronu i adrenaliny nie jest obca twórcom. Problem jednak w tym, że tym razem sięgnęli oni po tańsze substytuty owych substancji i dodawali je do mikstury bez wyczucia.

Ukazany w „Fachowcu” półświatek Worów, który połyka niewinną dziewczynę, wydaje się bogaty nie tylko zasobami finansowymi. Mamy w nim na swój sposób szacownych, wysokich członków stowarzyszenia, jego niesfornych synów marnotrawnych i armię najróżniejszej maści zakapiorów. Jest brawura skąpanych w narkotykach błędów młodości i specyficzna roztropność dbającej o dobre imię rodu starszyzny. Już powierzchowny rzut oka na tę rosyjską, mafijną śmietankę odsłania jednak jej kukiełkowość, której nie tuszuje miejscami ciekawa scenografia, a porównania z ukazaniem gangsterskiej arystokracji naszych sąsiadów w znakomitych „Wschodnich obietnicach” Davida Cronenberga wybrzmiałyby wprost groteskowo. Ten problem nie tyczy się jedynie czarnych charakterów, bo postaci w nowym filmie Ayera cierpią na deficyt wiarygodności, jakiego nie jest w stanie usprawiedliwić nawet niezobowiązujący charakter konwencji.
Są też i takie, których kontury pozwoliły znanym aktorom jedynie na świecenie twarzą. Żeby nie zdradzić zbyt wiele: bez Davida Harboura ten film mógłby się spokojnie obejść, ale marketing palaczy cygar być może już nie. Względnie charakternie wypada główny bohater i córka szefa (Arianna Rivas), którą śmiałek usiłuje ocalić. Życie jest jednak brutalne: „Porwana Jenny” to hasztag odsyłający do ery przed-hasztagowej, w której odpowiednikiem zawieszonego playera była wciągnięta taśma, i w której Mark L. Lester, paradoksalnie, wcale nie potrzebował realizmu, by sprzedać widzowi awatar muskularnego komandosa. Tekturowe budynki równane z ziemią jednym wystrzałem a tekturowe dialogi justowane szablonem to widać nie to samo. Pozwólcie, że zakończę apelem: pójdźmy tłumnie na kolejną odsłonę „Mission: Impossible”! „Dead Reckoning” nie został doceniony finansowo na miarę wkładu Toma „Człowieka Instytucji” Cruisa, Christophera McQuarrie i reszty oddziału, który znacznie przekroczył planowany budżet nadchodzącej części. Wspierajmy tych, którzy naprawdę dowożą wysokojakościową akcję!
Ocena: 2,5/6
Przemysław Kępiński
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram