Kiedy byłam nastolatką i przechodziłam intensywny okres punkowy, wydawało mi się, że każdy, kto ma głos i ówczesny odpowiednik zasięgów, czyli popularne wśród gawiedzi albumy, szpalty w czasopismach i mikrofon w telewizyjnym lub radiowym studiu powinien go używać w słusznej sprawie. Wierzyłam, że artysta jest globalnie odpowiedzialny za to, co mówi i za to, o czym śpiewa. Taki Joe Strummer z The Clash na przykład: głośno sprzeciwiał się wszelkim nierównościom społecznym, faszyzmowi, przemocy, establishmentowi – nie tylko w piosenkach. Miałam fazę na ruch straight edge; podziwiałam ludzi, którzy w imię wartości są skłonni do wyrzeczeń. Od nich uczyłam się mówić o tym, co niepopularne i od czego najchętniej odwracamy wzrok. Dziś w świecie pełnym wszystkiego, czego się tylko chce; w świecie nieustającego wyboru i obietnic lepszego życia, wyrzeczenie jest według mnie prawdziwym aktem buntu.
Ale wróćmy do odpowiedzialności. Nieraz okazywało się, że ci, którzy mają wzniosłe idee na ustach, w prawdziwym życiu okazują się być niezłymi gnojkami. Czasem dowiadujemy się o tym dopiero po latach, o niektórych przypadkach wiedzieliśmy od dawna, tylko zmieniły się czasy i zmieniała się nasza optyka. Dziś pewne sytuacje są nie do przyjęcia i chwała za to. Szkoda, że nadal nie widzimy niesprawiedliwości i krzywd, które dzieją się daleko od nas: od wojny, ludobójstwa, klęski głodu. Dlaczego współczujemy Turkom po trzęsieniu ziemi, ale już nie ich sąsiadom, Syryjczykom, którzy uciekają przed wojną? „Ukraina to co innego”, słyszę. Serio?
Kiedy wojska izraelskie rozpoczynały inwazję na Rafah, w Nowym Jorku trwała Gala Met, zwana „Oscarami mody”. Nikt nie zająknął się o tym, co dzieje się po drugiej stronie globu. Bo nie mają zdania? Bo to nie miejsce na to? Bo stracą kontrakty reklamowe? Bullshit! Dopiero rano przyszło otrzeźwienie: „jak to? Tak nie można!”. Bo w Stanach w czasie największych wydarzeń świata rozrywki, za tak zwanymi kontrowersjami, zawsze stały czyjeś wyraziste poglądy: od Madonny całującej Britney aż po sukienkę Alexandry Ocasio-Cortez na Met Gali kilka lat temu. Może już coś się zmieniło, ale jeszcze niedawno pół zachodniego świata czekało na jasną deklarację Taylor Swift, czy poprze Joe Bidena w wyborach prezydenckich w USA. A to znaczy, że głos artysty wciąż jest ważny.
Nigdy nie było łatwiej kogoś ocenić, scancellować za jedno niewłaściwie dobrane słowo czy jeden nieładny wybryk sprzed lat. Możemy zrobić to (niestety) wszyscy.
Kiedy więc tamtego majowego ranka po gali minął pierwszy szok, opinia publiczna postanowiła scancellować celebrytów za ich milczenie. Uwaga części świata nagle przestała płynąć tam, gdzie nigdy nie powinna, przestał płynąć także wodospad dolarów. Biedna Kim Kardashian się rozpłakała na niesprawiedliwość losu. Podobna lista „niemych” celebrytów (w tym także aktorów i muzyków) powstała w Polsce. Nie ma ona jednak takiej siły oddziaływania, bo tu nadal siedzimy pod kamieniem i uważamy, że o pewnych sprawach nie mówi się głośno dopóki nas nie dotykają bezpośrednio. Witamy w naszej bańce.
Nie żylibyśmy w świecie, w którym za homoseksualizm nie idzie się do więzienia, w którym związku pozamałżeńskie nie są wytykane palcem, w którym nie można nie iść do kościoła, gdyby ktoś kiedyś nie powiedział głośno, co myśli, gdyby nie rozpalił innych, nawet gdyby niestety nie poniósł za to najwyższej ceny. „Zawsze chciałem spłonąć za prawdę”, śpiewał Karol Kruczek na pierwszej płycie Noży. O ile prawda wydaje mi się pojęciem-przeżytkiem, o tyle wciąż wierzę w ludzką przyzwoitość. Patrząc na znieczulicę dookoła, chyba i ona jest w odwrocie. Einstein mówił, że winny jest ten, kto się biernie przygląda. Nie mam prawa nikogo zmuszać ani od nikogo wymagać działania czy odzywania się, ale… bierność donikąd nie prowadzi. Każdy może zrobić coś. Nie trzeba przekazywać dwóch milionów dolarów na pomoc Gazie jak The Weekend. Nie trzeba głośno śpiewać „Viva Palestina!” jak Joe Talbot z Idles. Można wzywać do zaprzestania ostrzału i podpisywania petycji do polityków, jak Hozier.
Ja zaczęłam od napisania tego felietonu. A Ty?