Debiutancka płyta Error Theory to dziecko dwóch muzyków: wokalisty i gitarzysty Krzysztofa Szajdy i klawiszowca Michała Górniewicza. Dwupłytowy album „The Art of Death” jest jednak wspierany przez wielu gości znanych z Collage, Quidam a nawet Soen. Jednak muzycznie to nie te tropy przeważąją przynajmniej na głównym „elektrycznym” krążku. Bliżej tu np do „Digital Bath” i „Change” Deftones, brytyjskiego Haken, może niektórych plyt Ulver (zwłaszcza Blood Inside), czy post rockowych ścian dźwięku niż do klasycznego prog rocka. Piszę o tym albumie „dwupłytowy” bo w wersji na CD dodany został niedostępny w streamingu krążek z utworami w wersji akustycznej. I mimo, że obie płyty zawierają niemal ten sam materiał, to spokojnie można je traktować jako dwa odrębne zjawiska. Sesja akustyczna składająca się na drugi krążek, to właściwie inny świat – te same kompozycje w akustycznych aranżacjach uzyskują zupełnie inny klimat. Inne jest też uzupełniające instrumentarium. To po prostu dwie różne płyty. Obie równie doskonałe.
Główna płyta zaczynająca się – a jakże od utworu „The End” – od pierwszych taktów atakuje gęstym dusznym klimatem. Dwa kolejne utwory „Animosa” i „Shall Fall” poprawiają z kopniaka masywnymi riffami, ciężkimi przesterowanymi gitarami i schowanymi wokalami. A dzieje się tu sporo, szepty, melodeklamacje, zniekształcone wokalizy, harmonie a nawet growl w „Unholy” – wszystko jednak podporządkowane budowaniu Brzmienia. Od jakiegoś czasu – tak konkretnie to od Murder Nature zespołu Head Control System – uwielbiam nagrania, gdzie wokal jest traktowany jak element składowy brzmienia a nie jako wyeksponowany motyw centralny wybijający sie ponad „akompaniament”. Dzięki temu i wielogłosowym harmoniom powoli odkrywam kolejne struktury w utworach. Tak właśnie jest na „The Art of Death”. Kawałki nie są łatwo przyswajalne – ale mają ten „haczyk” – coś co sprawia, że chce się zapętlić i odtwarzać w kółko, by wyłapywać kolejne smaczki.
Smaczki te wszelako mienią się paletą różnorodnych ale raczej ciemnych, mollowych tonacji. W warstwie lirycznej jest analogicznie – teksty są raczej przygnębiająco melancholijne. Brzmią bardzo osobiście i traktują o kryzysie tożsamości, wyobcowaniu, depresji. Generalnie różne odcienie szarości dominują też w grafice towarzyszącej nagraniom. Minorowy klimat wydaje się zatem zabiegiem koncepcyjnie spójnym na wszystkich płaszczyznach.
Na głównej płycie są wszelako momenty delikatniejsze. Takie utwory jak „Sky Architect”, „Coa”, czy „Forbidden Muse” wprowadzają odrobinę oddechu od zmasowanych ciężkich brzmień. Utwór „Sky Architect” ma bodaj najbardziej klasycznie progrockowy charakter. Wzbogacony partią saksofonu w wykonaniu Larsa Enoka Åhlunda (Soen) jest też najbardziej piosenkowy, przez co wyraźnie różni się od reszty materiału. To jednak nie zarzut, bo kompozycja jest wręcz doskonała. A najlepiej to słychać w jej akustycznej wersji z drugiego krążka. W tym wykonaniu uwypuklona została niebanalna linia melodyczna a smaczku dodaje partia fletu poprzecznego w wykonaniu Jacka Zasady. Perełka!
Druga płyta „Acoustic Session” to prawie całkowicie akustyczne wersje utworów – gdzieniegdzie uzupełniane przez instrumenty klawiszowe.
Siłą rzeczy nie jest tak dynamiczna jak podstawowy materiał, ale zespół nawet na akustykach potrafi dołożyć do pieca, co świetnie wypada w dynamicznym „Shall Fall” znowu z partią fletu – tym razem rozwibrowaną i pozornie chaotyczną. Generalnie materiał jest prawie ten sam ale jest jeden bonus: na akustycznym krążku dodany został cover „Boys Of Summer” Dona Henleya. W oryginale żywa i w sumie dość banalna piosenka – tu w zwolnionym tempie, z trąbką i męsko damskimi harmoniami (Krzysztofa Szajdę wspiera Dorota Wróblewska) – przeradza się w pełny chillout.
Jako już się wspomniało, obie płyty – poza kompozycjami [sic!] – różni właściwie wszystko. Pierwsza ciężka depresyjna skupiona na brzmieniu – druga kameralna, melancholijna z wyeksponowanymi liniami melodycznymi udowadniająca jak dobre kompozycje zespół przygotował (obok Sky Architect najdobitniej widać to w Dragging Corpses). Ciekawym zabiegiem jest rozpoczęcie każdej z płyt od innego intro i całkowite poprzewracanie kolejności utworów (poza kończącym oba krążki znanym już od kilku ładnych lat „Forbidden Muse”, zaśpiewanym wyjątkowo przez Bartosza Kossowicza znanego z ostatniej odsłony Collage a wcześniej frontmana Quidam), które w swoich różnych wersjach inaczej wkomponowują się w całość. Jak dla mnie obie płyty są dowodem, że jak masz dobry materiał, to można zagrać go na kilka sposobów i muzyka na tym nie straci. Dla mnie – jak do tej pory – odkrycie roku.
Ocena 6/6
Michał Straszewicz
ZAPISZ SIĘ DO NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA: sztukmixnewsletter@gmail.com
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: