Relacja z koncertu Emmy Ruth Rundle w zasadzie mogłaby być recenzją jej ostatniego, wydanego przed rokiem albumu. Osamotniona na scenie artystka zaprezentowała krakowskiej publiczności „Engine of Hell” w całości, od początku do końca, tak jak został on nagrany. I żeby zrozumieć, jak bardzo emocjonalny i intymny był to występ, należy cofnąć się wstecz i prześledzić historię jej niezwykle skomplikowanego życia.
Emma zaczęła nagrywać tą płytę w styczniu 2020 roku, dosłownie na kilkanaście dni przed rozpoczęciem epidemii. Artystka przeniosła się na miesiąc z rodzimej Ameryki na wybrzeże południowo-zachodniej Wali , by w zamknięciu stoczyć walkę ze swoimi demonami i jednocześnie tworzyć materiał na swój piąty studyjny album, w założeniu zupełne inny w stosunku do swoich poprzednich dzieł. Choroba, odwyk od narkotyków i alkoholu, pobyt w szpitalu psychiatrycznym, problemy w małżeństwie, finalnie zakończonym rozwodem, stały się siłą napędową procesu rozliczenia ze swoim życiem, którego efektem jest właśnie „engine of hell”. Nadejście pandemii, chwilę po rozpoczęciu procesu twórczego, tylko spotęgowały te emocje, sprawiając, że wyraźnie wyczuwalna atmosfera izolacji i osamotnienia stała się jeszcze bardziej namacalna. Utwory zostały nagrane na żywo, głównie przy użyciu fortepianu i akustycznej gitary i właśnie te dwa instrumenty towarzyszą Emmie Ruth Rundle podczas jesiennej solowej trasy. I chociaż cześć fanów pewnie wolałaby zobaczyć występ Amerykanki w pełnym, koncertowym składzie, ja jestem niezmiernie szczęśliwy że miałem możliwość usłyszeć ten niezwykły materiał w całości, dokładnie w takiej formie w jakiej został stworzony.
Zarówno płytę, jak i całą trasę otwierał utwór „Return”, wprowadzający słuchaczy w tą piękną, do bólu szczerą, ale też wymagającą od słuchacza ogromnego skupienia opowieść. Twarz artystki ozdabiał makijaż nawiązujący do sesji zdjęciowej promującej trasę. Ten stanowiący swoistą maskę detal w połączeniu z delikatnymi teatralnymi gestami budował niezwykłą atmosferę występu. I chociaż formuła koncertu była oszczędna, te wszystkie drobne elementy miały ogromną siłę rażenia. Delikatne, jednostajne światło odbijające się od fortepianu idealnie kontrastowało z czarnymi zasłonami zdobiącymi tło sceny. Ten w zasadzie całkowity brak migających lamp, kolorowych błysków i innych efektów sprawił , że artystka mogła bezpiecznie schować się w półcieniu i obnażyć swoją duszę przed zebranymi. Trzeba nie lada odwagi żeby stanąć przed pełną salą obcych ludzi i opowiadać o tak osobistych traumach, jak wizyty w klinice leczącej uzależnienia od heroiny. „Czekaliśmy w klinice metadonowej, mając nadzieję, że zabierzemy do domu twoje lekarstwo” śpiewała w „Blooms of Oblivion”, utworze który należy interpretować jako opowieść o 13- letniej dziewczynce obserwującej walkę z uzależnieniem kogoś bliskiego. Dziewczynce, która niedługo potem sama wpadła w sidła nałogu…
Ruth Rundle raz zarazem zamieniała gitarę na fortepian, instrument niezwykle ważny szczególnie w kontekście kompozycji „Body”, opowiadającej o zmarłej babci artystki. Kobiety samotnie opiekującej się nastoletnią Emmą i jej młodszą siostrą do momentu swojej śmierci. Pianino nie pojawiło się na poprzednich płytach Amerykanki, nie chciała wtedy do niego wracać. Jak można wyczytać w wywiadach, sięgnięcie właśnie teraz po instrument z młodzieńczych lat, który poznała dzięki swojej babci, jest formą powrotu do tamtych dni i swoistym remedium. „Wiesz, że moje ramiona są zawsze wokół ciebie” delikatnie wyśpiewane przy dźwiękach fortepianu było jednym z mocniejszych fragmentów krakowskiego występu, idealną formą opisania pustki i tęsknoty, ale zarazem wspomnieniem czegoś dobrego.
Czytając listę twórców „Engine Of Hell”, przy dwóch utworach („Citadel” i wspomnianym wcześniej „Blooms of Oblivion”), pojawia się nazwisko Jo Quail. I właśnie ta artystka została wybrana przez Amerykankę w ramach suportu. Pochodząca z Wielkiej Brytanii wiolonczelistka jest w Krakowie stałym gościem, poprzednio gościła w stolicy Małopolski w kwietniu tego roku, jako gość specjalny na koncercie Belgijskiej Amenry. Tym razem, poza 40-minutowym występem otwierającym (notabene bardzo dobrym i idealnie wpisującym się w kontekst wydarzenia), Joanna Quail dołączyła do Emmy Ruth Rundle, żeby wspólnie wykonać właśnie kompozycje „Citadel”. Obie Panie na etapie nagrywania płyty wymieniały się materiałem, ale ze względu na pandemię i odległość pomiędzy Londynem, a Portland dane im było zaprezentować szerszej publiczności owoc swojej pracy dopiero na tej trasie. Po wykonaniu „In my afterlife”, ósmego i zarazem ostatniego utworu z „Engine Of Hell”, Emma zażartowała, że to moment w którym udaje, że schodzi ze scenę po czym wraca na bis, ale lepiej tego nie będzie robić bo na pewno skończyłoby się to upadkiem ze schodów i lepiej od razu wykona starsze kompozycje. Na pożegnanie krakowska publiczność usłyszała poprzedni album w pigułce. Mowa tu , o otwierającym, tytułowym „Marked for Death” i kończący płytę “Real Big Sky” na którym artystka wymieniła gitarę na elektryczną, przez co zmieniła lekko konwencję urozmaicając przez to bis.
Jeżeli miał bym wybrać jeden koncert na jakim byłem, a którego ładunek emocjonalny był na tyle duży że trudny do zniesienia, to zdecydowanie był to występ Mount Eerie promujący „A Crow Looked at Me” (polecam sprawdzić koncertówkę „(After)”). Ale zaraz po nim znalazłby się właśnie występ Emmy Ruth Rundle. 10 kompozycji zaprezentowanych na scenie Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, były tak mocno nasycone emocjami, że według mnie godzinna formuła sprawdziła się idealnie. Oczywiście dla niektórych długość koncertu może pozostawiać pewien niedosyt, ale z drugiej strony apetyt na kolejny występ artystki jest przez to jeszcze większy.
Grzegorz Bohosiewicz
Setlista:
Return
Blooms of Oblivion
Body
The Company
Dancing Man
Razor’s Edge
Citadel
(with Jo Quail)
In My Afterlife
Marked for Death
Real Big Sky
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1