Nie powiecie mi, że musicale nie roztaczają wokół siebie naturalnej, oscarowej aury. Z grubsza rzecz ujmując jest to gatunek archaiczny, a jak wiemy, największy filmowy nerd w pokoju to osoba dobrze zapoznana z ulubionym repertuarem Twojej prababci. Akademickie argumenty dla akademickiego gremium. Któż poza tym nie darzy ciepłym uczuciem dnia minionego – przecież biochemia sentymentalnego odurzenia nie wymaga nawet życia w określonych czasach, wystarczy odpowiednie stężenie kurzu i patyny w roztworze. O wielkoskalowym odrodzeniu śpiewanej narracji na srebrnym ekranie raczej nie ma mowy, ale szampańska atmosfera roztańczonych sekwencji potrafi udzielić się jury, a stąd już tylko krok do decyzji na tak. Odbywająca się w Teatrze Dolby ceremonia nie lubi się jednak z bluźnierstwami przeciw bogu współczesnej poprawności politycznej. Między trzynastoma nominacjami do Oscara a ideologicznym bojkotem stanął więc w tym roku Jacques Audiard.
Odsądzona przez francuskiego reżysera od czci i wiary odtwórczyni tytułowej roli w jego filmie „Emilia Pérez”, Karla Sofía Gascón, znalazła się w ogniu krytyki po tym, jak fala wyjątkowo dociekliwego dziennikarstwa wyniosła na światło dzienne jej mało dyplomatyczne komentarze, czekające na sądny dzień w internetowej toni. Aktorka przeprosiła, ale cancelowa machina pracowała już pełną parą. Zupełnie nieświadomy stopnia zaawansowania tego procesu, unikając spojlerów, standardowo zabrałem się za wyszukiwanie danych na temat recenzowanego tytułu. Już nigdy więcej nie zrobię tego przed seansem, bo najnowszy utwór Audiarda potwierdza starą prawdę o tym, że ignorancja bywa błogosławieństwem. Bardzo chciałbym napisać standardowy tekst na temat musicalu oznaczonego najmodniejszymi hasztagami współczesnej ideowej wrażliwości, ale jego szeroko pojęta jakość wydaje się być dla świata najmniej istotnym aspektem tej premiery, gdyż góra informacji na temat filmu składa się niemal w zupełności z materiału związanego z nim jedynie pośrednio. Wywołany przez Gascón społeczny tumult jest zrozumiały: jej opinie są w najlepszym razie wysoce nieprzemyślane. Rzecz jednak w tym, że kontrowersje wokół obrazu wcale nie kończą się na niej.

Opinia publiczna rozebrała „Emilię Pérez” na najmniejsze jednostki utylitarnej funkcji celuloidu, oceniając ten tytuł, jak większość obecnie, czytaj: w kategoriach zawoalowanego, ponad dwugodzinnego wideo instruktażowego na temat: Jak żyć. To właśnie takie przypadki najsilniej uprawniają hasło: Sztuka dla sztuki, sprawiając, że przestaje się ono jawić jako negatywna łatka dzieła służącego wyłącznie twórcy i przywracając słynnej frazie właściwy, oryginalny sens.
Casus międzynarodowej produkcji daje też pewne pojęcie o powadze sytuacji dzisiejszego kina, cierpiącego na chroniczny deficyt niezobowiązującej, dobrej zabawy. Nawet w superbohaterskiej, familijnej czy komediowej szufladzie trudno znaleźć dziś pozycję, która nie byłaby magnesem dla ideowej dyskusji, a „Emilia Pérez” polaryzuje głównie w dwóch szalenie delikatnych kontekstach: narodowościowym i genderowym. Meksykański baron narkotykowy zmienia płeć, by rozpocząć nowe życie – już sam ten króciutki opis fabuły jest dziś w stanie zagotować sekcje komentarzy, które wypełniły oskarżenia o stereotypowe ukazanie zarówno sąsiadów USA, jak i społeczności LGBT. Z tymi zastrzeżeniami idą pod rękę zarzuty o brak realizmu, przejawiający się w różnorakich nieścisłościach i potknięciach realizacyjnych: film o Meksyku niekręcony w Meksyku, film o Meksyku z kulejącym językiem hiszpańskim, film śpiewany z naprostowywanym sztuczną inteligencją śpiewem i wreszcie – film przerysowany. Bo kto to widział, żeby musical był stereotypowy i przerysowany!
Wprawdzie w ramach tej konwencji realizmem bawili się już choćby Lars von Trier („Tańcząc w ciemnościach”) czy Damien Chazelle („La La Land”), ale cała stoi ona przecież archetypicznymi uproszczeniami i satyryczną wrażliwością ukazywania zjawisk.
Na ekranie tańczą, w na wskroś modelowych lokacjach, pociągnięte grubą kreską sylwetki Jana Kowalskiego i Grażyny Nowak. A Jacques Audiard zabiera nas w niecodzienne miejsca, w które lepiej się nie zapuszczać, ale spływające witalnymi melodiami sekwencje potrafi inscenizować z pomysłowością twórców pamiętnych „Nieściszalnych”, czyniącą instrumentem muzycznym spinacz biurowy, skarpetę i opakowanie po serku homogenizowanym, który Wasz dzieciak spałaszował grając w „Fortnite”. Ekranowy parkiet nie cierpi przy tym na nadmiar brokatu i wspominający z łezką w oku dzieła Boba Fosse kinomani, będą bardziej urzeczeni, niż fani Baza Luhrmanna. Świat w „Emilii Pérez” jest więc przedstawiony w sposób statystyczny, ale z polotem. Gruba ryba gangsterskiego półświatka porywa młodą, zdolną prawniczkę Ritę (Zoe Saldaña), aby z jej pomocą poddać się operacji zmiany płci i wkroczyć na zupełnie nową ścieżkę, a rzeczywistość wokół dwójki mutuje w bardzo dynamiczny sposób. Witalny rytm owych przemian chwilami się gubi, ale ta opowieść o życiowych rewolucjach i odpowiedzialności indywidualisty wielokrotnie wgniata w fotel, i to na wiele sposobów.

Ciężko stwierdzić, czy Audiard bezpruderyjnie schlebia dzisiejszej hollywoodzkiej inkluzywności czy inteligentnie gra jej na nosie. Niewątpliwie robi sensacyjny użytek z tematów podlegających gromkiemu odtabuizowaniu, zacierając obyczajową granicę między komedią pomyłek a dramatem człowieka z „Syndromem drugiego życia”. To właśnie tym tropem najzdrowiej podążyć za bohaterami, przypisać kontekstom rolę teł i dobrze się bawić, bujając się w takt opróżniania magazynków i destrukcji wyposażenia domu. Ten filmowy metronom to fabryczna żyleta – zwróćcie tylko uwagę na zdjęcia Paula Guilhaume czy na muzykę Clémenta Ducol i Camille! Nie dziwi ilość nominacji do Oscara, bo każdy kadr i dźwięk jasno komunikuje, że do tego poziomu nie dobije byle kto. „Emilia Pérez” miała w tym roku potężną konkurencję i słabiutką koniunkturę, więc zrozumiałe, że na koncie musicalu zmaterializowały się tylko (a może aż) dwie statuetki, ale nawet gdyby nie było tam żadnej, to czy film z trzynastoma nominacjami można uznać za przegrany? Jak by tego nie badać, jak by tego nie oceniać, mamy po prostu świetną okazję do zaznania frajdy i oddania się refleksji nad kilkoma istotnymi kwestiami – i niekoniecznie są nimi: tożsamość płciowa i narodowościowa.
Ocena: 4,5/6
Przemysław Kępiński
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram