„Elegia dla bidoków” – film Netflix
„Elegia dla bidoków” to typowy Oscar bait. Netflix od jakiegoś czasu lubuje się w takich zabiegach. Szefowie tej firmy działają według zasad: Weźmy uznanego reżysera, zatrudnijmy cenionych aktorów i opowiedzmy historię o jakichś ważnych, trudnych społecznych tematach najlepiej na podstawie bestsellerowej książki. Tym razem „pykło” połowicznie.
Film powstał na podstawie autobiograficznej książki J.D. Vance’a o tym samym tytule, jednak żeby zrozumieć kontekst opowieści należy w pełni pojąć znaczenie słowa hillibillies (polskie tłum. Bidoki). Określa ono białych Amerykanów z klasy robotniczej, zamieszkujących rejon tzn. pasa rdzy, ich potomkowie najczęściej pracowali w fabrykach, jednak późniejsze zmiany w przemyśle metalurgicznym doprowadziły do upadku tego sektora, a co za tym idzie również do bezrobocia, biedy i wszelkich patologii.
Z takiej rodziny wywodzi się główny bohater J.D (Owen Asztalos, Gabriel Basso). Jego historia osadzona jest w dwóch płaszczyznach czasowych. Główny wątek to czasy współczesne, kiedy J.D jest studentem prawa na Uniwersytecie Yale. Ma dziewczynę, stara się o wymarzoną pracę, po prostu żyć nie umierać. Dostaje jednak informację, iż jego matka Bev (Amy Adams) trafiła do szpitala z powodu przedawkowania heroiny. Zmuszony jest wrócić do swoich rodzinnych stron. Jak można się domyśleć trafia ponownie do świata od którego pragnął uciec. Poprzez częste retrospekcje mamy okazję poznać dzieciństwo bohatera. A nie było ono usłane różami: przemoc, nałogi, bieda – łatwo chłopak nie miał.
Ron Howard to był lata temu świetny reżyser. Wystarczy przypomnieć tylko „Piękny umysł” czy „Apollo 13”. Od jakiegoś czasu nastąpiła u niego wyraźna zniżka formy. I niestety w przypadku „Elegii dla bidoków” nie uniósł on ciężaru opowiadanej historii. Jego film to przede wszystkim kalka. Ileż już było historii o rodzinnych patologiach, twórca nie przekazuje nam niczego nowego, do tego bywa niekonsekwentny. Z jednej strony po raz „enty” dowiadujemy się, jak bardzo jesteśmy zależni od wydarzeń z dzieciństwa i społeczności w której się wychowujemy. Niby, według twórców, warto się odciąć od takiego życia. Z drugiej strony piętnowane jest krytykowanie tejże społeczności. Krytycy z USA zwracają także uwagę na spłaszczenie wymiaru społeczno-ekonomicznego w porównaniu do książki oraz na zbyt płytkie ukazanie głównych bohaterów.
Film ma właściwie tylko trzy bardzo jasne punkty. To trzy kreacje aktorskie. Na szczególne uznanie zasługuje Glenn Close – grająca babcie głównego bohatera. Za każdym razem, jak pojawia się na ekranie mamy prawdziwą ucztę. W tym przypadku na pewno posypią się nominacje. Drugim jasnym punktem jest Amy Adams. Aktorka lubi być obsadzana w rolach skomplikowanych kobiet („Ostre przedmioty”, „Zwierzęta nocy”). Zagranie narkomanki, przemocowej matki mogło zakończyć się katastrofą. Na szczęście Adams po raz kolejny udowodniła, że jest jedną z najlepszych współczesnych aktorek średniego pokolenia. Jej postać, nie posiada głębokiego rysu psychologicznego, ale to nie wina aktorki. Ona ze swojej roli wycisnęła tyle, ile mogła, a może nawet więcej. Tutaj będzie kolejna szansa na oscarową statuetkę. Tylko trochę mniej jasnym punktem jest Owen Asztalos. Ten 15 letni chłopak stworzył naprawdę przejmującą kreację młodego J.D. o czym nie bardzo można powiedzieć w przypadku Gabriela Basso (starszy J.D).
Podsumowując całość, to nie jest wybitny film. Nie jest to też film łatwy. Twórcy nie ponieśli jednak całkowitej klęski. Dwie godziny mijają stosunkowo szybko, o kreacjach aktorskich już wspomniałem. No i muzyka. Hans Zimmer gwarantuje jakość. Nie spodziewajcie się wielkich uniesień – Netflix w tym roku wrzucił do swojego katalogu kilka lepszych produkcji („Proces siódemki z Chicago”, „Diabeł wcielony”). W czasach kiedy nie mamy dostępu do kin warto jednak zobaczyć ten film chociażby dla Glenn Close i Amy Adams. Po raz kolejny wyszło na to, że KOBIETY GÓRĄ!
Ocena (w skali od 1 do 10) 6 kobiet
👩🦰👩🦰👩🦰👩🦰👩🦰👩🦰