IKS

Dream Theater – „Parasomnia” [Recenzja]

dream-theatre-parasomnia-recenzja

Często jest tak, że człowiek zdaje sobie sprawę, że jego metryka posuwa się diametralnie do przodu w momencie, gdy patrzy jak dorastają jego dzieci. Spokojnie można przenieść to porównanie na grunt muzyczny, że słuchacz uświadamia sobie, że czas nie stoi w miejscu, kiedy jego ulubieni artyści świętują coraz większe jubileusze. Tak jest z Dream Theater, które obecne jest na scenie muzycznej od równo 40 (!) lat.

Amerykańska grupa postanowiła rozpocząć obchody tej okrągłej rocznicy ze sporym przytupem i… już jakiś czas temu. W sierpniu 2023 roku John Petrucci ogłosił, że zespół rozpoczyna prace nad nowym, szesnastym albumem studyjnym. Prawdziwa petarda nastąpiła w październiku, kiedy to Dream Theater ogłosili powrót po trzynastu latach do składu wieloletniego perkusisty Mike’a Portnoya i zarazem odejście obecnego bębniarza Mike’a Manginiego. Miłośnicy DT, choć Mangini również wielkim perkusistą jest, mogli być naprawdę usatysfakcjonowani i czekać na dalsze efekty.

 

Rok później poznaliśmy nieco więcej szczegółów. Grupa rozpoczęła trasę koncertową z okazji 40-lecia, a także oficjalnie podała datę premiery najnowszego propozycji, której tytuł to „Parasomnia”. Parasomnia to grupa zaburzeń związanych ze snem i po poznaniu tracklisty można było odnieść wrażenie, że będzie to główna tematyka najnowszego albumu. Pół żartem pół serio na temat formy wokalnej Jamesa LaBrie podnoszona jest przez fanów od lat, pozostało mieć nadzieję, że stanie na wysokości zadania, a wspomnianych problemów ze snem po odsłuchu nie będzie.

 

fot. Facebook

 

Gdybym miał podsumować najnowszą propozycję Dream Theater jednym zdaniem to musiałbym powiedzieć, że jest to po prostu solidna propozycja, czyli można powiedzieć klasyka gatunku. Na plus naprawdę sterylna i klarowna produkcja, za którą odpowiada John Petrucci. Ciekawostką jest fakt, że miks to zasługa Andy’ego Sneapa, który na co dzień jest gitarzystą Judas Priest. Ten, który jest chyba najbardziej kontrowersyjną obecnie postacią w zespole czyli James LaBrie radzi sobie poprawnie, korzystając ze sprawdzonych od lat patentów. To pewnie nadal najsłabsze ogniwo w zespole, ale przynajmniej na koncertach, z tym materiałem, nie będzie musiał uprawiać ekwilibrystyki.

Skoro już o ogniwach wspomniałem to pozostałe ogniwa zespołu są w najwyższej formie. John Petrucci udowadnia, że nie ma sobie równych aktualnie jeśli chodzi o wirtuozerię prezentując pełen warsztat przy kolejnych solówkach. Podobnie Jordan Rudess, którego pasaże klawiszowe są również wizytówką brzmienia DT. I ok, można powiedzieć, że wszystko to pomimo pozornego wrażenia improwizacji jest tu całkowicie zaaranżowane od A do Z to jednak Dream Theater od lat gra w swojej własnej lidze. I powrót Mike’a Portnoya jest tu równie istotny i kluczowy. I choć technicznie może i Mangini jest lepszym perkusistą to mam wrażenie, że powrót po latach pozwolił wykrzesać grupie, jak i samemu Portnoyowi kolejne pokłady rytmicznej kreatywności.

 

 

Najwyrazistsze punkty albumu? Na pewno mający w sobie coś z jazz fusion „A Broken Man” z popisem syntezatorowo-hammondowym Rudessa. To propozycja do której najchętniej wracam. Podobnie mam z „Dead Asleep” mający progresywny zarys nie tak odległy od uwielbianego przeze mnie Neala Morse’a. A to z nim między innymi Portnoy współtworzył Transatlantic. Skoro już przy progresywnych brzmieniach jesteśmy to zamykająca całość 20-minutowa suita „The Shadow Man Incident” ma w sobie najwięcej różnych patentów, które intrygują od pierwszego do ostatniego dźwięku. Tak naprawdę słabszym momentem albumu jest „Midnight Messiah” z do bólu przebojowym refrenem, jednak to nadal jest to poziom dla wielu nieosiągalny.

 

Nie ulega wątpliwości, że przez czterdzieści lat na scenie Dream Theater zapracował sobie na miano jednego z największym i najlepszych zespołów w historii. I choć mam wrażenie, że pewien rozdział zespołu za sprawą formy wokalnej Jamesa LaBrie zamknął się już bezpowrotnie to nadal jest to zespół, który może inspirować wielu muzyków, którzy zaczynają swoją przygodę z metalem progresywnym. Powrót Mike’a Portnoya po trzynastu latach wlał nadzieję, „Parasomnia” ją podtrzymuje, pozostaje mieć nadzieję, że koncertowo wypadnie to równie dobrze. I choć powód obaw jest powszechnie znany to liczę, że będzie dobrze.

 

Ocena: 4,5/6

Szymon Pęczalski

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz