IKS

Diving Stove – „Atavism” [Recenzja]

To jest naprawdę całkowicie nieprzyzwoite, żeby mieć kilkanaście czy tam dwadzieścia lat i TAK grać metal i nagrywać TAKIE płyty. Ewenement czy zapowiedź nowych czasów? Ta przeklęta “dzisiejsza młodzież” naprawdę chce gitar, długich włosów i wokali bez autotune’a?! Wydany przed chwilą debiutancki “Atavism” warszawskiego zespołu Diving Stove po prostu kopie po uszach. Kopie bardzo mocno, bardzo celnie i wspaniale nawiązuje do najlepszych tradycji kopania słuchacza muzyką.

Mamy tu do czynienia z bezpardonowym atakiem od samego początku: wydana w formie singla jeszcze w sierpniu tego roku i otwierająca cały album pieśń “Trains Colliding” to najczystsza petarda. Pe-tar-da! Praca sekcji rytmicznej zwyczajnie zachwyca niesamowicie łącząc moc, tempo i świetny połamany groove. I ten wokal… Franek Pyzel prawdopodobnie urodził się tylko i wyłącznie po to, żeby śpiewać i krzyczeć na największych i najgłośniejszych scenach metalowo – rockowego uniwersum. Naturalny talent, chrypka, charyzma – czego chcieć więcej?! Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to chłopaki będą grać ten numer na bis do końca swoich karier. Oczywisty hicior, singiel i zapewne klasyczna pozycja w dyskografii.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Mimo, że już jesteśmy po zderzeniu pociągów, to jazda dopiero się zaczyna. Drugi “Everasting” to hołd dla klasyków heavy metalu. Słyszę tu dużo nawiązań do “New Wave of British Heavy Metal”, w szczególności Iron Maiden. Podobnie jest z kolejnym “Mercy Never Arrives” – po prostu nie ma żadnej litości dla wrogów klasycznego metalu! Jest to zagrane kozacko, wszystkie niezbędne elementy są na miejscu i pasują do siebie jak klocki lego. A czy dalej kopie? Panie, jeszcze jak!

“Oh Tonight” rozpoczyna krótki segment kabaretowy albumu. Skandowane wokale przypominają mi Faith No More z czasów “We Care a Lot” i czuć, że chłopaki musieli mieć w studio niezły ubaw. Potem wjeżdża “Alone in a Diving Stove”, czyli balladowy przerywnik, który w oczywisty sposób przywołuje Acid Drinkers i ich skłonności do rozmaitych tego typu wygłupów na swoich wczesnych płytach.

 

Żarty na bok, bo na płycie zaczyna się właśnie wyborna thrashowa uczta składająca się z trzech pysznych dań, które tworzą “Hell On Earth”, “In Space” (drugi singiel) oraz “The Room”. Wszystko w tych numerach się zgadza – podkręcone i pokręcone tempa, świetne riffy, melodie i wpadające w ucho refreny. Szalenie mocny, spójny i cholernie dobry moment tej płyty.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Na koniec zaskoczenie: czy to na pewno miało się tu znaleźć?! czy złośliwy algorytm nie  pomieszał mi czasem w playliście?! “Winter/Our Lake” to zupełnie inna jazda niż reszta albumu. Zimna fala na pełnej, Franek staje się Robertem (Smithem zresztą) i dopiero końcówka przypomina nam, że to jednak miał być metal. Dla mnie ten zabieg to zaleta tej płyty, bo czyni ją ciekawszą i bardziej intrygującą. Jest to też wyraźne puszczenie oka do słuchacza: “mamy ci znacznie więcej do zaoferowania niż pokazaliśmy do tej pory, czekaj na kolejną płytę”…

Tyle w dużym skrócie o zawartości krążka. Warto podkreślić, jak to wszystko pięknie brzmi – profesjonalnie, ale surowo. Nowocześnie, ale nie płasko. Spójnie, ale cholernie dynamicznie. I mięsiście. Tak, czuć tu kilogramy krwistego metalowego mięcha.

 

Duża w tym zasługa Nebula Studio, gdzie Maks Szymczak nagrywał perkusję, oraz No Stress Studio, gdzie zarejestrowane wokale oraz resztę instrumentów. Ta miejscówka to królestwo Filipa Pągowskiego znanego z bhp, R.I.P czy występów z Jonaszem Guberą. Filip, nazywany przez zespół swoim “ojcem chrzestnym” przyłożył także rękę do wydania tego albumu pod szyldem swojej wytwórni South Warsaw Studios. Bardzo przyjemnie śledzi mi się losy i rozwój tego chłopaka, w którym od kilku już lat widzę cholerną gwiazdę metalu. Cieszę się, że Filip konsekwentnie podąża swoją drogą.

 

 

Tyle o zasługach Godfathera, ponieważ czarną robotę przy nagrywaniu i obróbce tego materiału wykonał przede wszystkim Zoran. Naprawdę na tej płycie słychać jego ciężką pracę i dbałość o kozackie brzmienie. Nagrał, poskładał, zmiksował i puścił w świat. Dzięki Zoran, ojczyzna jest ci wdzięczna!

Pamiętacie może emocje, jakie towarzyszyły wam przy studiowaniu książeczek dołączonych do płyt lub kaset w latach 90.? Lyricsy, fotki, pozdrowienia dla innych artystów, których koniecznie trzeba sprawdzić? “Atavism” pozwala poczuć to znowu. Ta płyta poligraficznie nawiązuje do najlepszych możliwych wzorców i stanowi także fotograficzny zapis dziejów zespołu na przestrzeni ostatnich czterech lat. Czapki z głów dla Eli Woźniak, która podjęła się tego graficznego zadania, bo efekt jest fantastyczny.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Pora wrócić do pytania zadanego na początku tego tekstu: czy “Atavism” zwiastuje nadejście nowych, lepszych czasów dla szeroko rozumianej muzyki gitarowej? Od pewnego czasu obserwuję napływ młodych ludzi na koncerty metalowe, hardkorowe, punkowe i inne. To szalenie miła odmiana dla oczu widzieć ich w klubach, a nie boomero-dziadersów w wieku autora tej recenzji. Co więcej, coraz częściej obserwuje także NAPRAWDĘ młode zespoły na scenie, tym samym zjawisko “młodzi grają mocną muzykę dla młodych” staje się faktem.

Nie mam żadnych wątpliwości, że Diving Stove jest na autostradzie po status młodej gwiazdy muzyki metalowej. Tym albumem bezsprzecznie udowodnili, że potrafią grać i jest to dopiero początek ich drogi, na której nie raz i nie dwa nas pięknie zaskoczą. Jeżeli tak ma wyglądać rodzima młoda scena gitarowa, to chcę brać w tym udział. Bo to szczere, autentyczne i cholernie jakościowe granie.

 

PS: całościową ocenę obniża o jeden punkt długość płyty. Wiem, że można zrobić replay, ale album powinien mieć przynajmniej 40 minut, tak stanowią stare metalowe księgi.

 

Ocena 5/6

Michał  “Sezamek” Borowski

 

 


 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz