Powieść „Diuna” Franka Herberta już od momentu wydania w latach sześćdziesiątych stanowiła wyzwanie dla producentów i twórców filmowych. Rozpalała wyobraźnię jednych, ale też mroziła krew w żyłach tych, którzy liczyli, jak spiąć budżet na tego typu produkcję. Znana jest klapa projektu Alejandro Jodorovsky’ego z lat siedemdziesiątych. Muzyka Pink Floyd, design H.R. Giger’a, obsada w składzie Salvador Dalí, Orson Welles, Gloria Swanson, David Carradine i Mick Jagger. Na papierze i storyboardach wyglądało to całkiem nieźle. Prace trwały jednak zbyt długo, budżet jedynie puchł i mimo dobrej współpracy Jodorovsky’ego z samym Herbertem projekt zarzucono. W 1984 roku wyzwanie przyjął David Lynch. Ekranizacja mimo wielu mankamentów miała też swoje dobre strony, choćby zapadające w pamięć wyraziste postaci, oryginalną scenografię, ale też niestety sporą domieszkę kiczu.
W ciągu kolejnych lat prawa autorskie do ekranizacji „Diuny” stanowiły przedmiot negocjacji między spadkobiercami a kolejnymi studiami filmowymi. Pojawiały się nazwiska potencjalnych reżyserów, w tym nazwisko Peter’a Berg’a („Królestwo”, „Hancock”). Rozwijały się też serie wydawnicze autorstwa syna Franka Herberta, Briana, który tworzył do spółki z Kevinem J. Andersonem. Legenda Herberta trwała.
Równolegle jednak wciąż powstawały nowe produkcje science-fiction wzbogacające ten gatunek w świecie filmu, a fani “Diuny” mogli tylko czuć zazdrość wobec fanów Tolkiena, “Gwiezdnych Wojen” czy choćby J.K. Rowling.
W 2016 roku media podały jednak informację, że powstanie nowa ekranizacja, a za najnowszym projektem „Diuny” stać będzie Denis Villeneuve. Kanadyjski reżyser dotąd znany był z jednej strony z artystycznego i ambitnego kina („Pogorzelisko”, „Wróg”), dobrze opowiedzianego i trzymającego w napięciu thrillera „Labirynt” czy efektownej produkcji sensacyjnej („Sicario”). Jego nazwisko kojarzyło się ze świetnymi zdjęciami, ciekawie opowiedzianą historią, ale też talentem do pokazywaniu mrocznych światów i bohaterów. Sprawdził się też w kinie science-fiction za sprawą filmów „Nowy początek” i „Blade Runner 2049”. Dodatkowo zadbał, żeby studio Warner Bros wyraziło zgodę na podzielenie produkcji na dwie części. „Diuna” w jego opinii była zbyt złożona, aby pomieścić ją w jednym filmie. Co ciekawe, nie tylko twórcy aktualnej ekranizacji podzielili tę historię na dwie części. Również sama powieść oryginalnie zadebiutowała jako dwa osobne opowiadania wydane w magazynie „Analog” w latach 1963-1965.
„Diuna: część druga” to epickie science-fiction z elementami space-opery, okraszone gdzie trzeba imponującymi efektami specjalnymi, ale też wizjonerskim designem, scenografią i charakteryzacją. Kontynuacja ekranizacji prozy Herberta jest bardzo równym filmem i nie odstaje poziomem od części pierwszej, która premierę miała w 2021 roku. „Diuna: Część Druga” po prostu wbija w fotel. Nie pamiętam, kiedy ostatnio było tak cicho na jakimkolwiek seansie kinowym. Jedynie poczucie humoru wyrażone grą i kwestiami Stilgara (Javier Bardem) pobudzało widownię do jakichkolwiek werbalnych reakcji, która resztę seansu zdawała się być w niemy sposób zafascynowana. Rzadka to chwila w naszych rodzimych multipleksach.
Denis Villeneuve w dalszym ciągu czaruje futurystycznym, ale i surowym światem, zaskakuje pomysłami na zobrazowanie pomysłów Herberta i potrafi zafascynować widza kontynuacją historii Paula Atrydy, który powoli staje się kimś więcej, staje się Muad’Dib’em.
W obecnej produkcji twórcy zadbali o głębsze przybliżenie motywów kierujących losem i przeznaczeniem głównego bohatera. Oddali też przy tym jego wewnętrzną walkę i upór, aby sprawować nad nimi kontrolę. Timothée Chalamet przekonująco zagrał dojrzewającego do przywództwa banity walczącego o honor, ale i pisanie własnej historii na swoich warunkach, mimo presji z niemal każdej ze stron. Partneruje mu Chani, zagrana przez Zenday’ę. Dumna i surowa wojowniczka również przechodzi pewną drogę, jest świadkiem procesów i zmian, które towarzyszą rosnącej roli Paula w środowisku Fremenów, ale trwa przy jego boku na dobre i złe.
Trochę na skróty opowiedziana jest postać Lady Jessici, matki Paula (Rebecca Ferguson), która w trochę zbyt błyskawicznym tempie staje się religijną opoką miejscowej ludności. Fabuła z czasem nabierała coraz szybszego tempa i jestem skłonny stwierdzić, że chwilami traciła na tym historia. Nie dość przekonujące było na przykład tempo rosnącej wiary w proroctwo i obejmowanie przywództwa nad Fremenami, co w powieści ukazane zostało jako pewien proces. Film kieruje się jednak innymi prawami niż powieść. Uwypuklona została postać Feyd-Rautha Harkonnena, w tej roli wyrazisty, nie tylko poprzez swoją grę aktorską, Austin Butler. Niezmiennie charyzmatyczni są jego krewniacy grani przez Dave’a Bautistę oraz Stellana Skarsgårda w rolach nikczemnych i do szpiku zepsutych czarnych charakterów.
Wizualnie Villeneuve zaskoczył odważną wizją Giedi-Prime, która przybrała odrobinę cyber-punkowego wymiaru. Niekiedy wręcz jaskrawy, czarno-biały pejzaż planety Harkonnenów przypominał mi niektóre kadry świata filmu „Biedne istoty”.
Choć harmonogram kręcenia obydwu filmów raczej wyklucza inspiracje, niemniej Villeneuve znacząco miesza w swoim filmie różne style. Nowoczesne, dynamiczne science-fiction miesza się odrobinę z baśniowymi krajobrazami. Widać też było rozmach towarzyszący wcześniejszym obrazom Ridley’a Scotta („Gladiator”, „Obcy”, „Prometeusz”). Nie wszystkie efekty specjalne były jednak tak zniewalające, jak zdążyły nas do tego przyzwyczaić najnowsze blockbustery kina science-fiction. Tłumy wiwatujące na trybunach czy legiony wojsk Harkonnenów zdawały się być zrobione nieco na skróty. Stylowe było za to zakończenie, odrobinę teatralne, przypominające space-operową wersję Lyncha z 1984 roku. To czego mocno brakuje w obydwu częściach ekranizacji to pominięcie wątku Gildii Kosmicznej oraz Nawigatorów gildii, którzy stanowią fascynującą kanwę do zobrazowania. Być może swoją rolę otrzymają w kolejnej, podobno już przygotowywanej części “Mesjasz Diuny”? Szczególnie pamiętając obraz “Nowy początek”, byłbym ciekaw zwizualizowania przez Villeneuve tych konkretnych wątków.
Hans Zimmer ponownie wyraźnie zaznaczył swój udział w produkcji epicką muzyką z mocnym akcentem etno. Bardzo ważną rolę pełnił również design dźwięku, nie mniej niż efekty specjalne. Głos, czy też może “głos”, ma swoją ważną rolę zarówno w warsztacie technik manipulacji Zakonu Bene Gesserit (co potrafią również Lady Jessica i Paul) jak i dopełnia mroku charakteryzacji czarnych charakterów. A wspominając efekty, nie można nie wspomnieć fascynującej charakteryzacji, pozbawionej w wielu miejscach techniki CGI, jak kreacja postaci barona Harkonnena (Stellan Skarsgård).
Duże znaczenie dla akcji filmu miały sceny walki.
Niekończące się starcia Fremenów z Sardaukarami i oddziałami Harkonennów, walka wręcz, walka z użyciem broni białej czy użycie laserów i efektowne eksplozje napędzały dynamikę obrazu. Przy tym wszystkim Villeneuve stać było na ukazanie chwil intymności bohaterów poprzez epickie pejzaże czy romantyczne chwile wrażliwego związku obcego przybysza z miejscową wojowniczką (scena piaskowego chodu Paula i Chani). Villeneuve mógł polec na naprawdę wielu polach. Finalnie zdaje się jednak, że sprostał każdemu wyzwaniu związanemu z ekranizacją powieści Franka Herberta.
Nie sposób nie wspomnieć o treściach dotykających ekologii, polityki, religii. Herbert zdawał się zwracać uwagę na niebezpieczeństwa wyzysku planety z jej źródeł naturalnych. Wskazywał też grzechy kolonializmu mimo, iż jego główny bohater, mimo szczerych chęci, sam jest kolonialistą. „Diuna: część druga” autorstwa Denis’a Villeneuve to udana próba zmierzenia się z legendą powieściowego oryginału. To również świetne kino science-fiction, ale też film pełen odniesień do współczesności. Przyjemnie patrzeć, jak godnego sobie artystę znalazła powieść Franka Herberta w osobie Denisa Villeneuve.
Ocena: 5,5/6
Paweł Zajączkowski
ZAPISZ SIĘ DO NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA: sztukmixnewsletter@gmail.com
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: