IKS

Dead Can Dance, Centrum Kongresowe, Praga, 03.05.2022 [Relacja]

dead-can-dance-praga-relacja-koncert

Twórczość Dead Can Dance wymyka się klasyfikacjom na niemal każdym szczeblu. Nie jest to muzyka rozrywkowa w klasycznym tego słowa znaczeniu. Czym jest w studiu, jest i na scenie. Atmosfera występów brytyjsko-australijskiego duetu daleka jest od koncertów w klasycznym ich ujęciu. To niemal dwugodzinny, skrupulatnie rozpisany scenariusz, w którym niewiele miejsca na odstępstwa i eksperymenty.

Nie ma żartów, czy przemówień pomiędzy utworami. Kontakt z fanami ograniczony jest do uśmiechów i pozdrowień. „Thank you” z ust Brendana Perry’ego to najwięcej, na co liczyć mogą widzowie. Czy sprawia to, że koncertom Dead Can Dance czegokolwiek brakuje? Nie. Taka oszczędność w środkach ekspresji eksponuje to, co w tych występach najważniejsze. Muzykę. To ona jest tutaj pierwszoplanowa. Ma w sobie tyle mocy, a jednocześnie porusza emocje w sposób tak kruchy i skomplikowany, że całkowicie zrozumiałe staje się, dlaczego tak przemyślanym i nienaruszalnym czynią Lisa Gerrard i Brendan Perry każdy swój koncert.
 
Taki spektakl wymaga odpowiedniej lokalizacji, dlatego uznałem, że nadłożenie kilkuset kilometrów i wybranie praskiego Centrum Kongresowego zamiast łódzkiej Atlas Areny wyjdzie na dobre i oczywiście nie zawiodłem się. Zarówno kameralność i nagłośnienie miejsca zdały egzamin, krystalicznie czysto słychać było każdy dźwięk, a atmosfera koncertu nie pozostawiła nic do życzenia.
 
Set rozpoczął się w sposób wprost kultowy. Po kilku głębokich uderzeniach gongu wybrzmiały pierwsze dźwięki „Yulungi”. Dla mnie ten utwór to marka sama w sobie. Partie wokalne Lisy należą tu do jej najbardziej imponujacych w karierze, w połączeniu z orientalnym aranżem po prostu odrywają od rzeczywistości, a w momencie, w którym Brendan zaczął wygrywać pierwsze dźwięki bębnów, ciężko się było nie uśmiechnąć. To właśnie on przejął pałeczkę w następnym utworze. „Amnesia” była, chociaż nienagannie odegrana, prawdopodobnie najsłabszym punktem w secie. Już na samym „Anastasis”, z którego pochodzi, jest sporo lepszych momentów. Reatywacyjny album z 2012 doczekał się zresztą jeszcze paru przedstawicieli. Hipnotyzujące, otulone onirycznymi wokalizami Lisy „Opium” i podniosłe, wypełnione potężnymi uderzeniami gongu „Children of the Sun”.
 
Instrumenty perkusyjne, to coś, co w perspektywie koncertów Dead Can Dance zasługuje na oddzielną wzmiankę. Zróżnicowane instrumentalnie brzmienie zespołu przekłada się na mocno rozbudowany arsenał na scenie i niezmiennie wrażenie robił zestaw używanych, głównie przez brata Brendana, Roberta, wszelkiego rodzaju bębnów, tomów, dzwoneczków, grzechotek i talerzy, każdego zgodnie z konkretną, przypisaną sobie w tym spektaklu rolą. Mimo, że spora część melodyjnych partii wygrywana była oczywiście przez klawisze, to i tutaj instrumentarium dalekie było od standardowego i nie ograniczyło się do gitar. Ikoniczny yang t’chin Lisy to prawdopodobnie najstarszy instrument w dorobku duetu, a greckie buzuki Perry’ego jest od dłuższego czasu stałym elementem koncertowych aranżacji. Berimbau, przypominający łuk, jednostrunowy instrument afrykańskiego pochodzenia o „drucianym” brzmieniu utworzył kręgosłup dla euforycznego „Dance of Bacchantes”. Bajeczny „Bylar” rozbrzmiał ciepłym dźwiękiem irlandzkiego buzuki, by po chwili przenieść widownię o kilka wieków wstecz za sprawą, a jakże, anielskiego śpiewu Gerrard otoczonego średniowiecznie brzmiącymi chórkami. Czas jest naprawdę bardzo łaskawy dla głosów obojga członków Dead Can Dance. O ile Lisa wciąż brzmi fantastycznie, o tyle mam wrażenie, że śpiew Brendana jest jak wino, i z trasy na trasę brzmi coraz lepiej. To cieszy, ponieważ to właśnie głosy są tym, co przede wszystkim dyktuje jakość koncertów zespołu i niepowtarzalność granej na nich muzyki. 
 
Powalały na ziemię wzbogacone, często bogate w chórki aranżacje. Zamykające koncert „Severance” doczekało się rozbudowanego, wokalno-instrentalnego outro, „The Wind That Shakes the Barely”, zagrane zostało w wersji nowej, instrumentalnie towarzyszącej Lisie, mrocznej, ciężkiej odsłonie. A capella za to, pierwszy raz od 1994 roku, pojawiło się w secie ascetyczne „Persian Love Song”, w którym to wokalistka pozwoliła cieszyć się swoim głosem w zupełnie surowej formie. 
 
Dobór utworów, chociaż niestety nie zmienił się od poprzedniej trasy znacząco, cieszył przekrojowością. Sporą część setu zajęły „Into the Labyrinth” i „Anastasis”. Ponownie pojawiły się, pochodzące z prastarego „Spleen and Ideal”, hipnotyzujące „Mesmerism” i „Avatar”. Apokaliptyczny Black Sun był niestety jedynym (choć jak genialnym) przedstawicielem „Aionu”, płyty, która zajmuje u mnie szczególne miejsce. Podobnie z kultowym „Within the Realm of a Dying Sun”. Tutaj miejsce znalazło się tylko dla, jakże często granej, „Cantary”. Utwór jest jednak jednym z tak dobrze sprawdzającym się elementów na żywo, że jeśli chodzi o mnie, mogą grać go zawsze. Wśród absolutnych klasyków znalazły się także, między innymi, wgniatający w fotel „The Host of Seraphim”, „The Carnival is Over”, czy „The Ubiquitous Mr Lovegrove”.
 

Na osobną wzmiankę zasługuje zespół koncertowy, którego muzycy często balansowali pomiędzy klawiszami, przeszkadzajkami i bębnami, wszyscy regularnie wzbogacając swoimi głosami bogate, chóralne aranżacje. Ich wszechstronność i oddanie chociażby najbardziej prostym instrumentom doskonale obrazowało, że każdy, bez wyjątku, miał na scenie tę samą misję – służbę muzyce. Każdy dźwięk, od podniosłych, orkiestrowych partii na klawiszach, po nienachalne dzwoneczki, tworzył czasami gęstą, innym razem lekką i ascetyczną, zawsze chwytającą za serce tkaninę, która przez cały wieczór czarowała publikę.

Dead Can Dance to najwyższa koncertowa półka, dzięki swojej uniwersalności skupiająca różnej maści fanów, a z występów czyniąca pewnego rodzaju katharsis, odrywające do rzeczywistości przeżycie, które, zwłaszcza w obecnych czasach, jest potrzebne jak niewiele innych rzeczy.
 

Katharsis w czasie koncertu Dead Can Dance przeżył Damian Wilk.

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz