Przez lata członkowie legendarnej grupy Pink Floyd rozwijali swoją twórczość solową. I choć prym w tym zakresie wiedzie Roger Waters, którego można obecnie określić mianem „enfant terrible”, czyli osobą nietaktowną, to także David Gilmour nie próżnował. Choć na jego najnowszą propozycję musieliśmy trochę poczekać, to w końcu na rynku ukazał się „Luck and Strange”. A jaki to album, o tym poniżej.
Są tacy artyści, którzy niczego nie muszą udowadniać, nie muszą za niczym pędzić i mogą robić po prostu swoje. Do takiego grona zalicza się z pewnością Gilmour, który od momentu startu swojej solowej kariery – w 1978 roku – wydał zaledwie pięć studyjnych albumów. Ostatni z nich „Rattle That Lock” ukazał się ponad dziewięć lat temu. To sporo czasu. Szczególnie mając na uwadze fakt, że muzyk nieuchronnie zbliża się do osiemdziesiątki. Na szczęście w 2024 roku artysta zapowiedział i wydał „Luck and Strange”. Jak sam twierdzi: najlepszy album od czasu „The Dark Side of the Moon”.
Oczywistym jest to, że Gilmour rzucił powyższe zdecydowanie na wyrost. Nie zmienia to jednak faktu, że „Luck and Strange” to jeden z jego najbardziej udanych solowych krążków. Rzecz kompletna, właściwie od A do Z. Na artyście nie ciąży żadna presja – zarówno kontraktowa, jak i finansowa – dlatego też nie musi się z niczym spieszyć. Mam wrażenie, że na „Luck and Strange” Mistrz postarał się sięgnąć po to, co najlepsze z wcześniejszych swoich propozycji, wplatając w to wszystko znacznie więcej motywów „floydowskich”.
Otwierający całość „Black Cat” to miniatura z subtelnymi klawiszami i gitarą, co nie jest nowością w dokonaniach Gilmoura. Widzę tu pewne podobieństwa do „5 A.M.” z poprzedniego krążka. To nie jedyne nawiązanie, ponieważ w obu przypadkach, po krótkim wstępie, następuje utwór tytułowy, w którym doskonale słychać echa twórczości Pink Floyd. „Luck and Strange” to kompozycja, której szkic powstał w 2007 roku podczas jamu, w którym brał także udział nieodżałowany klawiszowiec Richard Wright.
Dla jednych osób rzeczy, które tworzy Gilmour subtelnie się rozwijają, dla innych są zdecydowanie zbyt montonne. Wypowiedzi obu stron, rzecz jasna, pojawiły się w przestrzeni medialnej, kiedy na rynku ukazał się „Luck and Strange”. Prześledziwszy utwory Pink Floyd, za które wyłącznie odpowiadał Gilmour, to do czasów „A Momentary Lapse of Reason” jedynie „Childhood’s End”, z płyty „Obscured by Clouds”, miało w sobie nutę wręcz radiowej przebojowości. Gilmour subtelnie tka poszczególnie motywy, a następnie okrasza całość nieskazitelnymi solówkami. Taka jest choćby ballada „A Single Spark”, w której syntezatorowe i orkiestrowe tło daje przestrzeń do genialnej solówki. „Sings” również płynie niespiesznie, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że jest tylko wypełnieniem tego krążka.
„The Piper’s Call”, pierwszy singiel z „Luck and Strange”, rozpoczyna się podobnie leniwie, następnie zwiększając ciężar i dynamikę. „Between Two Points” to z kolei cover, jednak Gilmour wraz z córką Romany, która pełni rolę głównej wokalistki, przerobili kompozycję z repertuaru The Montgolfier Brothers w subtelną pinkfloydową balladę najwyższej jakości. A miniatura „Vita Brevis”, która stanowi wprowadzenie do niej, pozwala wczuć się w sielankową wręcz atmosferę. Na drugim biegunie znajduje się najbardziej energetyczna propozycja, czyli „Dark and Velvet Nights”, w której pobrzmiewają echa wiadomej kapeli z lat siedemdziesiątych. I choć w środku kompozycja zwalnia, to całość jest niemal taneczna, a gitary ponownie czarują. Prawdziwą bombę Gilmour zostawił jednak na sam koniec podstawowego wydania. W „Scattered” wszystko brzmi znajomo – jest odgłos bicia serca, są brzmienia imitujące sonar. To najbardziej progresywna odsłona „Luck and Strange”. Jeśli tak miałaby się skończyć solowa twórczość Davida Gilmoura, to jest to trafienie w przysłowiową „dziesiątkę”.
Wersja rozszerzona „Luck and Strange” zawiera dodatkowo balladę „Yes, I Have Ghosts” oraz pełną wersję zapisu jamu z 2007 roku, który przyniósł tytułową kompozycję, swoją drogą jeszcze lepszego. Czy „Luck and Strange” faktycznie jest najlepszą propozycją solową Davida Gilmoura? Odnoszę wrażenie, że tak, bowiem wszystko jest tu dopracowane w najdrobniejszym szczególe. I nawet, jeśli zdarzają się momenty, które mogą być monotonne, to solowe partie Gilmoura pozwalają zniwelować takie odczucia. To chyba najbardziej pinkfloydowa płyta w solowej karierze muzyka. I jeśli będzie ostatnią, to znakomicie zamknie klamrą historię tej legendarnej grupy.
Ocena: 5/6
Szymon Pęczalski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: