Wydana pod koniec 2022 roku znakomita czteroutworowa EP-ka oraz kilkanaście niezwykle udanych koncertów (w tym ten najważniejszy: w Krypcie na festiwalu Summer Dying Loud) niesamowicie rozbudziły apetyty słuchaczy dopatrujących się w Datûrze nowej metalowej sensacji na naszym rynku muzycznym. Czy młodzi trip-metalowcy na swojej debiutanckiej płycie „Obsidian” sprostali tym oczekiwaniom?
“Obsidian” to naturalne rozwinięcie stylu zapoczątkowanego na wspomnianej na wstępie EP. To ten sam zespół, który uwielbia długie, rozbudowane kompozycje, zabawy nastrojami i nieustanne zaskakiwanie słuchacza. To te same inspiracje, ten sam mrok i te same zaklęcia rzucane szeptem, krzykiem i śpiewem niesamowitej Mai Rutkowskiej. Krzywdzące byłoby jednak sprowadzenie tej płyty wyłącznie do kontynuacji poprzedniego wydawnictwa. Datûra niesamowicie okrzepła, rozwinęła swój warsztat i sprawia na tym albumie wrażenie absolutnie pewnej oraz przekonanej o słuszności obranej przez siebie drogi.
Na jednym z amatorskich nagrań z koncertu Datûry na YouTube zachował się fragment dialogu uczestników wydarzenia: “-Co oni w ogóle grają?! – Nie wiem…”. Sami zainteresowani posługują się najczęściej określeniem “atmospheric post-metal”, które jest zasadne i właściwe, ale osobiście uważam, że muzykę Datury najlepiej oddaje termin “trip-metal”.
Słyszałem na EP i słyszę na “Obsidian” gigantyczne wpływy Portishead i nieco mniejsze Massive Attack. Nie wiem, na ile są one uświadomione, a na ile tak po prostu wyszło, ale nie ma to przecież żadnego znaczenia. Sposób budowania dynamiki utworów, znakomita praca sekcji rytmicznej (Marcin Bystrzycki i Robert Gancarczyk – moje ukłony!) oraz niektóre partie wokalne pochodzą wprost ze świata trip-hopu. Kiedy dodacie do tego pomysłowe i nieoczywiste partie gitar, w tym potężne riffy budujące miejscami prawdziwe ściany dźwięku (Albert Stąpór i Krzysztof Kolaj – moje ukłony!), zabawy tempami utworów – od delikatnych po iście szalone, niemal thrashowe galopy, przejmujący i niezwykły krzyk czy przyprawiający o ciarki na plecach growl Mai, to autorska i niezwykle oryginalna recepta zespołu na trip-metal się dopełnia.
To wszystko świetnie słychać w otwierającym album utworze “Venom”, którego wybór na pierwszy singiel był doskonałym posunięciem ze strony zespołu. Tu są zawarte wszystkie kluczowe elementy dla stylu Datûry.
Zaskakująca zwroty akcji w kompozycji, miejscami delikatnej, a miejscami brutalnej, pełne spektrum wokalnych środków wyrazu, dość chwytliwy refren oraz fragmenty wzruszające i liryczne oraz te mocne i szybkie. I kiedy słuchaczowi wydaje się, że kompozycja w naturalny sposób wygasa, muzycy ponownie potrafią zbudować napięcie i nieoczekiwanie wrócić do przewodniego motywu utworu. Tyle się już zdążyło tutaj wydarzyć, a to przecież dopiero pierwszy numer na płycie! Ledwo co rozpoczętą zabawę znakomicie kontynuuje “We Lived Afloat” – jest tutaj tyle pomysłów kompozycyjnych, aranżacyjnych i taki przekrój środków wyrazu, że pewnie starczyłoby innym wykonawcom na trzy osobne piosenki… Moment kulminacyjny to bardzo charakterystyczny transowy fragment puentujący całe dzieło.
To niezwykłe, w jak niesamowitą i zróżnicowaną podróż zabrały nas już dwa pierwsze utwory na tym albumie, a przecież przed nami spacer ciemną doliną za sprawą drugiego singla z płyty pt. “The Valley”.
To koronny dowód na to, jak przewrotny potrafi być ten zespół i w jak fascynującę zabawę na swoich zasadach potrafi nas wciągnąć. Spokojną, folkową balladę wieńczy szaleńcza dynamiczna dwuminutowa jazda bez trzymanki, po której bez żadnego pardonu w nasze uszy wjeżdża “Ether”, czyli najbrutalniejszy fragment albumu. Nie uświadczymy tu charakterystycznych zwrotów akcji, a partie wokalne opierają się tutaj na dość monotonnym growlingu. Ale napięcie nie opada nawet na moment, czego nie można powiedzieć o “To The One Who Runs At Night”, który bardzo odbiega klimatem od całości albumu. Pasowałby w mojej ocenie do debiutanckiej EP, ale tutaj stanowi swego rodzaju ciało obce i jest wyłącznie przygrywką do numeru tytułowego. A ten to prawdziwy majstersztyk, dzieło doskonałe i kompletne, które wciąż wciąga i zaskakuje nawet przy setnym odsłuchu. Nie ma żadnych wątpliwości, dlaczego posłużył jako tytuł dla całego albumu, a perfekcyjnego połączenia gitar z wokalem w refrenie można słuchać w zasadzie bez końca. Z obsydianowych wód wpływamy wprost na “The Ocean”, pozornie spokojny, ale – jak to u Datury bywa – zdradliwy i obdarzony ukrytą potężną mocą. Całość albumu wieńczy “Back To Your Grave” i kiedy wybrzmiewa jego ostatnia nuta automatycznie ponownie wciska się PLAY…
Datûra to prawdziwe zjawisko na naszej scenie muzycznej. Zespół niesamowicie oryginalny, twórczy, dla którego brakuje mi prostych odniesień pt. “kto gra podobnie do nich?”. Kto inny tak łączy mrok, brutalną siłę z pięknymi lirycznymi kompozycjami? Naprawdę nie wiem. Mam poczucie, że oni już teraz zasługują na największe sceny, milionowe wyświetlenia, specjalne wydania swoich płyt na poczwórnych kolorowych winylach i uwagę wszystkich mediów świata. Przesadzam? Być może, ale ci klimaciarze swoją muzyką docierają do nieznanych mi wcześniej zakamarków i wzbudzają niezwykle silne emocje. “Obsidian” mnie wzrusza, zachwyca, fascynuje i bardzo pobudza moją wyobraźnię. Przesłuchałem ten album wielokrotnie, jest ze mną od kilku miesięcy, zatem moja opinia okrzepła i nabrała pewnego dystansu. Z tym większą pewnością twierdzę, że ta płyta ma niezwykłą moc i siłę, a materiał ten koncertowo wyłącznie zyskuje. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie jest to muzyka dla wszystkich, nie każdy odnajdzie w niej to samo co ja, ale Datura zasłużyła na to, żeby poświęcić jej czas i uwagę. I spróbować zrozumieć i skosztować tego trującego piękna.
Ocena 5,5/6
Michał “Sezamek” Borowski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: