Nie od dziś wiadomo, że przedstawiciele wytwórni Jazzboy Records mają wyczucie do artystów, których twórczość natychmiast chwyta słuchacza za serce. Najpierw Kortez, potem Kaśka Sochacka, a teraz przyszła pora z kolei na Darię ze Śląska, która właśnie wydała swój debiutancki album. Nie ukrywam, że mocno czekałem na tę premierę. Apetyt rósł, zwłaszcza, że nad artystką – od czasu udostępnienia w sieci bardzo udanego utworu „Falstart albo faul” – unosiła się aura tajemniczości. Stosunkowo mało o niej wiedzieliśmy, wywiadów też rzadko udzielała. Dopiero ostatnio, kiedy wielkimi krokami zbliżała się data wydania krążka „Daria ze Śląska tu była”, jej aktywność medialna zdecydowanie wzrosła. Widocznie nie chciała robić niepotrzebnego szumu wokół swojej osoby. Chciała po prostu, żeby przemawiała głównie muzyka zawarta na debiucie. Jak się okazało – było to bardzo dobre posunięcie.
Jeśli miałbym tylko jednym przymiotnikiem scharakteryzować ten album, stwierdziłbym, że najlepiej pasuje tu określenie „dopracowany”. Daria Ryczek-Zając, bo tak naprawdę nazywa się artystka, powtarzała w rozmowach, że były to „trzy lata ciężkiej pracy”. Trudno jej nie wierzyć. I ciężko nie wychwycić tego podskórnego dążenia do perfekcjonizmu, kiedy słucha się utworów zawartych na płycie zatytułowanej „Daria ze Śląska tu była”.
– W smutku czuje się najlepiej – to fragment biogramu Darii ze Śląska, który pojawił się na stronie internetowej wytwórni Jazzboy Records. Na pewno nie kłamała. Dobitnie o tym możemy się przekonać, kiedy zanurzymy się wszystkimi kończynami w muzyczny świat bohaterki niniejszej recenzji. Istotny jest niepowtarzalny i melancholijny klimat. Artystka zaprasza nas do świata, w którym wesoło na pewno nie jest. Teksty są osobiste, ale jednocześnie bardzo uniwersalne, więc każdy może znaleźć tam cząstkę swojego życia (Daria pracowała nad nimi z Agatą Trafalską). Ciężko jednak w ten wspomniany świat nie wsiąknąć. Tak, to album, który powinno słuchać się od A do Z, bez używania funkcji „shuffle”.
Rozkłada na łopatki już sam początek w postaci wolno rozwijającej się kompozycji „Chinatown” z tekstem, który jest na tyle ekshibicjonistyczny, że mnie przy każdym kolejnym podejściu mocno „trafia”, choć nie mógłbym się z nim utożsamić. „I tylko nie płacz mamo/może on musi pobyć sam/ bo zrobi znów to samo/znów to samo, już go znam”. No co ja mogę więcej dodać – ciarki przechodzą po całym ciele. I to uczucie towarzyszyło mi przez cały album, który trwa niecałe trzy kwadranse. Daria zgodnie z zaleceniami Alfreda Hitchcocka zaczęła od trzęsienia ziemi, a później napięcie wcale nie opada. Mrocznie i wprost filmowo robi się w „Dziewczynie z tatuażem” oraz „Trójce z chemii” z „zimnym”, beznamiętnym wokalem. W muzyczny kosmos odlatujemy w kolei w zamykającym „Houston”, w którym artystka śpiewa „Chyba muszę odpocząć/nie chcę umrzeć zbyt młodo”.
Ale bywa także tanecznie – w końcu, gdy w tytule została przywołana postać Donalda Glovera, czyli Childisha Gambino, to nie może być inaczej („Gambino”). Skoczny i pulsujący to numer, w którym gitar nie brakuje. „Kill Bill” – jeden z singli – to najbardziej przebojowy fragment całości. „Czy to wieczność?/czy to chwila?/w mojej głowie syf, masakra/scena jak z Kill Billa/jak z Kill Billa” – spróbujcie nie nucić później tego refrenu przy wszelakich pracach domowych. Od razu uprzedzam, że wkręca się w głowę bardzo, ale to bardzo szybko. Żeby nie było, że nie ostrzegałem. No i jego ozdobą jest zapętlona partia gitary. W ucho wpada również wspomniany „Falstart albo faul”, od którego wszystko się zaczęło, za sprawą jednostajnego rytmu, który został podbity syntezatorami. Ta kompozycja mogłaby trwać w nieskończoność, ale… nagle się urywa.
Całość – mimo melancholijnego wydźwięku – nie jest, na szczęście, monotonna. Daria do współpracy zaprosiła bowiem kilku producentów – jest Olek Świerkot (gitarzysta w zespole Dawida Podsiadło), Paweł Krawczyk (Hey, Anieli) czy Kuba Dąbrowski (kompan Jakuba Skorupy). Poszczególne utwory ubarwiają także dodatkowe instrumenty. Nie brakuje skrzypiec („Dziewczyna z tatuażem” z chórkami, „Trója z chemii”), fortepianu czy wiolonczeli („Gorączka”). No i artystka doskonale wie, kiedy należy dać pooddychać muzyce (najlepiej to słychać w końcówce utworu „Wróć”).
Złośliwi, oczywiście, stwierdzą natychmiast, że Daria ze Śląska to – podobnie jak Kaśka Sochacka – „Kortez w spódnicy”. Nie wiem, jak sama artystka podchodzi do tego typu porównań (wstępnie umówiłem się z Darią na wywiad, więc o tę kwestię z chęcią zapytam), ale uważam, że takie hasła są po prostu krzywdzące. Łącznikiem jest wytwórnia i wylewający się smutek z tekstów oraz muzyki – to prawda, ale Daria ma na tyle dużo do zaoferowania, że grzechem byłoby umniejszać jej twórczość w taki właśnie sposób.
Zdaje sobie sprawę, że jeszcze do końca roku na polskim rynku muzycznym mogą pojawić się ciekawi debiutanci, którzy wydadzą pełnowymiarowe albumy. Ale naprawdę będzie im ciężko, żeby przebić w tym względzie Darię ze Śląska, która nagrała – moim zdaniem – bezbłędny krążek. Cieszę się zwłaszcza, że – podobnie jak Jakub Skorupa, o którym pisałem na łamach „SztukMixa” rok temu – jest z mojego regionu (pseudonim artystyczny nie wziął się przecież znikąd). Sporo w województwie śląskim powstaje fajnej muzyki. No cóż, zostawiam Was z twórczością Darii, a ja tymczasem idę zbierać, po raz kolejny, szczękę z podłogi.
Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 6 błyszczących gwiazd
🌟🌟🌟🌟🌟🌟
Szymon Bijak
Lista utworów:
1. Chinatown
2. Dziewczyna z tatuażem
3. Projekcja
4. Falstart albo faul
5. Kill Bill
6. Gambino
7. Gorączka
8. Wróć
9. Trója z chemii
10. Houston
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1