Rozmowa z liderem duńskiego D-A-D odbyła się w dość specyficznych warunkach. Jesper Binzer za niespełna pół godziny miał wychodzić na scenę, więc nie było za dużo czasu i wszystko odbywało się trochę „na wariata”. Przyznam, ze mam różne doświadczenia, jeśli chodzi o wywiady tuż przed koncertami. Muzycy w takich sytuacjach często traktują dziennikarzy jak intruzów, którzy tylko zaburzają im rutynę oraz rytm pracy (oczywiście nie dają tego odczuć bezpośrednio, ale czasami to widać po mowie ciała). Tym razem było jednak inaczej. Pełen luz, dużo śmiechu, a sam Jesper podszedł do tej rozmowy bez żadnej spiny i gwiazdorzenia. Szkoda tylko, że czasu brakło na poruszenie kilku interesujących mnie tematów związanych z D-A-D. Może jeszcze będzie okazja. A tymczasem zobaczmy co Jesper ma do powiedzenia między innymi o dzisiejszym koncercie w Polsce.
Bartek Kuczak: Cześć Jesper! Gotowy już do wyjścia na scenę?
Jesper Binzer: Siema! Jasne! Jesteśmy właśnie po próbie dźwięku. Wszystko brzmi naprawdę perfekcyjnie. Zresztą na naszych dźwiękowców zawsze można liczyć. To nie tylko profesjonaliści w tym, co robią, ale też wspaniali ludzie. Dziś nie jesteśmy headlinerem, więc za około pół godziny wskakujemy na scenę.
BK: Po raz pierwszy zagracie w Polsce. Jak w ogóle doszło do tego, że nigdy wcześniej nie udało Wam się odwiedzić naszego kraju?
JB: Żebym to ja znał odpowiedź (śmiech). Żeby ktokolwiek ją znał… Zawsze chciałem zagrać w Polsce i byłem bardzo wkurzony, ze do tej pory, to się nie udało. Jednak kiedy wszystko zostało już dogadane i dopięte na ostatni guzik, owe wkurzenie przeszło i jestem przeszczęśliwy, że mogę zagrać przed polską publicznością. W wolnym czasie przed koncertem zamierzam sobie trochę pozwiedzać Warszawę, gdyż to naprawdę niezwykłe miasto.

BK: Zapewne są jakieś inne miejsca, w których nigdy nie grałeś, ale bardzo byś chciał to zmienić, prawda?
JB: Oczywiście, że są! Jeśli chodzi o Polskę, na pewno chciałbym kiedyś zagrać w Krakowie. Chciałbym jeszcze zagrać jakiś porządny koncert w Belgii. Co prawda odwiedziliśmy ten kraj, ale zawsze coś tam szło nie tak, jak powinno (śmiech).
BK: Jak w ogóle wygląda twój dzień w trasie. Masz wszystko zaplanowane co do minuty i konsekwentnie się tego trzymasz, czy może jednak dajesz sobie pełen luz i stawiasz na rockendrolowy spontan?
JB: Podczas trasy nie da się trzymać sztywnego grafiku, gdyż właściwie zawsze wyskoczy Ci coś nieprzewidzianego. Na przykład czasem się nam zdarzało, że bus nam odmówił posłuszeństwa na zupełnym odludziu i inne podobne przypadki. Co by się jednak nie działo, wszyscy mamy świadomość, ze musimy mieć siłę, by zagrać dobry koncert. Nie możemy się wyzbyć energii w ciągu dnia, gdyż to zupełnie mijałoby się z celem.
BK: Czy traktujecie obecną trasę jako kolejny etap promocji wydanego w zeszłym roku albumu „Speed of Darkness”?
JB: Po części na pewno tak. Gramy na tej trasie parę numerów z tego krążka, ale każdy koncert D-A-D to przede wszystkim coś w stylu „Greatest Hits Show”. Chociażby dlatego, ze obchodzimy też czterdziestolecie naszej działalności. Zresztą nie potrzebujemy specjalnych okazji. Na każdym jednym koncercie gramy te utwory, które naszym zdaniem są najlepszymi w całym naszym dorobku.
BK: Skoro już wspomniałem „Speed of Darkness”, jak oceniasz jego odbiór, gdy upłynęło już trochę czasu i emocje nieco opadły?
JB: Był to na pewno ważny dla nas album i spędziliśmy mnóstwo czasu nad jego tworzeniem. Przez cały ten czas towarzyszyło nam uczucie, że to będzie naprawdę solidna płyta. Jej odbiór to tylko potwierdził. Oczywiście jako zespół grający klasycznego rocka, nie przeliczamy tego na pieniądze, bo na dobrą sprawę nie ma tu czego przeliczać (śmiech). Uznanie fanów oraz dziennikarzy nam wystarczy i właśnie to cenimy najbardziej w swej działalności.
BK: Wspominałeś wielokrotnie, ze z całej dyskografii D-A-D najbardziej cenisz album „Everything Glows”.
JB: Dokładnie! Album ten to dla D-A-D był naprawdę ogromny krok naprzód. Nie bez znaczenie pozostaje tu fakt, że to pierwszy album nagrany z Lausem. To była dawka świeżego powietrza, której nasze płuca potrzebowały. Znajdziesz tam zarówno hard rock, jak również nieco bardziej popowe melodie. Nagrywanie tego albumu było dla nas niesamowitym doświadczeniem, które mimo iż już wtedy nie byliśmy nowicjuszami, nauczyło nas wielu pozytywnych rzeczy. Korzystamy z niego do dziś. Po za tym ten krążek to zbiór najlepszych utworów. Mieliśmy też ogromny komfort podczas nagrywanie. Mogliśmy spokojnie robić swoje bez wielkiego ciśnienia z niczyjej strony. Jak zapewne zauważyłeś, wielu muzyków powtarza, że to najnowszy album jest tym najlepszym w ich karierze. Jest to zrozumiałe nie tylko ze względów marketingowych, ale też ze względu na fakt, że aktualne wydawnictwo idealnie pokazuje miejsce, w którym jesteś w danym momencie jako artysta oraz jako człowiek.
BK: Zauważyłem, że na podstawie stosunku muzyków do swoich własnych wydawnictw, można wyodrębnić dwie główne grupy. Jedni nie mają problemu z słuchaniem swoich własnych dokonań, drudzy zaś nie czują kompletnie takiej potrzeby. Jak to wygląda u Ciebie? Często zdarza Ci się wracać do starych albumów D-A-D.
JB Szczerze mówiąc rzadko to robię. Właściwie robię to tylko przed próbami związanymi z trasą. Raczej nie są to całe albumy, tylko poszczególne kawałki, które zamierzamy wrzucić do naszej setlisty. Jeśli pytasz, czy włączam je sobie czasem dla przyjemności, to musże odpowiedzieć przecząco. Nie czuję kompletnie potrzeby słuchania dawnych albumów D-A-D. To trochę tak, jakbym cały czad próbował oglądać się za siebie. Jestem typem człowieka, który idzie naprzód, a nie rozpamiętuje przeszłość. Zamiast wracać do tego, co było wolę wziąć gitarę i poświęcić ten czas na stworzenie czegoś nowego.

BK: Jak już wspomniałeś świętujecie czterdziestolecie działalności. Jestem ciekaw, czy gdy zakładałeś ten zespół, brałeś w ogóle pod uwagę, ze ta przygoda potrwa aż cztery dekady?
JB: A skąd! (śmiech). D-A-D był którymś z kolei zespołem, jaki rozkręcałem i tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie skończył tak, jak poprzednie (śmiech). Jakoś w tamtym okresie obudziła się we mnie większa kreatywność i trafiłem na ludzi, którzy przechodzili akurat podobną fazę. Udało nam się tworzyć dość dobre numery, wzbudzić jakieś zainteresowanie i dalej jakoś się potoczyło.
BK: Gdybyś tak miał możliwość cofnięcia się w czasie o te czterdzieści lat, jestem bardzo ciekaw co byś powiedział młodemu Jesperowi.
JB: „Stary, nie martw się. Wszystko będzie w porządku!”. W tamtych czasach byłem bardzo wkurzonym gościem. Nie dawałbym żadnych konkretnych rad, gdyż cenię sobie wszystko, co mnie przez te lata spotkało. Łącznie z porażkami, bo one również doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem teraz.
BK: Jak mniemam, Wasze początki nie były usłane różami.
JB Tak. Był i śmiech i płacz. Pamiętam nasz pierwszy występ w Belgii. Na początku jednego utworu zawsze krzyczałem „yupi-ya-yeah”, publiczność odpowiadała tym samym i jechaliśmy dalej z koksem. Tylko tu pojawił się problem, gdyż podczas tego koncertu… nie było publiczności. Po prostu wszyscy nas olali. Nie miał mi kto odpowiedzieć „yupi-ya-yeah” i jako młodzi, niedoświadczeni muzycy nie bardzo wiedzieliśmy, co mamy dalej z tym zrobić (śmiech).

BK: Widzę, że z Belgią masz bardzo specyficzną relację (śmiech).
JB: Sam bym lepiej tego nie ujął (śmiech).
BK: Co po trasie? Odpoczynek, czy od razu bierzecie się do roboty.
JB: W grudniu mamy czterodniową przerwę swiąteczną, a potem kontynuujemy trasę z The 69 Eyes. Potem na pewno zrobimy sobie jakiś dłuższy odpoczynek. Przynajmniej od działalności typowo koncertowej. Oczywiście cały czas piszemy nowe numery, ale jeszce za wcześnie, by mówić o planach wydawniczych.
BK: Cóż, na koniec pozostaje mi życzyć Ci udanego koncertu.
JB :Dzięki Stary. Trzymaj się. Stokrotne dzięki za zainteresowanie naszym bandem!
Rozmawiał Bartek Kuczak
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: