Na CTRL+Z zwróciłem uwagę z powodu nieoczywistego hasła, jakie znalazłem w materiałach prasowych dotyczących ich debiutanckiego albumu. Dowiedziałem się z niego, że zespół gra stoner rock, ale jest zainspirowany nie tyle południowoamerykańskim słonecznym krajobrazem, który jest pierwszym skojarzeniem dla tego typu muzyki, a szarością łódzkiej post-industrialnej codzienności. Ponieważ jako okazjonalny turysta miałem kilka razy przyjemność (czy raczej sposobność) obejrzeć to miasto, prędzej pomyślałbym, że będzie do niego pasować muzyka zimnofalowa, może jakiś depressive black metal. Stoner rock byłby na końcu takiej potencjalnej listy, bo kojarzy mi się z hawajską koszulą, drinkiem z parasolką i leżakiem na plaży. A plaże w Łodzi… no cóż, nawet większość rzek podobno płynie tam pod ziemią – w kanałach. A jeśli ktoś będzie tam grał stoner, to chyba w charakterze eskapizmu, z tęsknoty za weselszym klimatem. Ale może jestem niesprawiedliwy, nie znam przecież miasta zbyt dobrze. W każdym razie to niecodzienne połączenie z prasówki zaintrygowało mnie na tyle, by przyjrzeć się bliżej ich pierwszemu pełnemu albumowi o tytule „We Are Social Creatures”, a nuż panowie łodzianie odczarują mi wizerunek swojego miasta.
W otwierającym „Carpet Joyride” pojawiają się dwa głosy – pierwsza stonerowo zawodząca gitara, druga ciepło brzmiąca i grająca riffy kojarzące się z rockiem progresywnym. To kompozycja dość frywolna i w drugiej części miotająca się w różne strony, ale całościowo raczej łagodna – pasy na tytułowym dywanie są cały czas zapięte. Tę zrelaksowaną przejażdżkę przerywa „Cockroach”, który przynosi nie tylko wzrost dynamiki, ale też niepokój i gonitwę – to szybka psych-prog-metalowa galopada, jakby młodsi koledzy panów z okładki albumu ścigali nas między łódzkimi kamienicami. Tworzą ją nachalne, wiercące riffy, dudniący bas i bardzo gęsta perkusja – to chyba najbardziej dziki i chaotyczny moment płyty. Udało się uciec i można chwilę odpocząć, siąść sobie z „Lumpem”, który oczywiście nie przechodzi od razu do sedna. Powoli opowiada swoją historię, naturalnie musi wreszcie zacząć wspominać, jakie to kiedyś były czasy, jaki to kiedyś był hard rock i potężne riffy.

Dalej robi się ciekawiej. Szlachetny „Raw Umber” posiada kilka warstw, sukcesywnie i precyzyjnie nałożonych. To utwór z jednej strony plastycznie pulsujący, ale dający też wrażenie czegoś trwałego i solidnego, dość złożony, ale komplementarny. A jeszcze ten początek i finał przypominające lekko Yawning Man wynosi go do grona moich ulubionych. „Never Talk with a Man” zaczyna się agresywnie, później się uspokaja, a nowy wątek budowany jest powoli, skrupulatnie i… zmienia się w inną historię, która prowadzi do gwałtownego finału. Na przekór tytułowi łatwo tu ulec i dać się wciągnąć w tę wielowątkową rozmowę. Ale trudno tego uniknąć, skoro wszystkie motywy potrafią angażować. „Warling” z kolei bodźcuje trochę stonerem, trochę psychodelicznymi brzmieniami, nawet post-rockiem – jakby chciał podrażnić wszystkim po trochu.
„Mirage” zdaje się być tu kojącą przerwą. Gitara, czasem rozmyta, czasem zawodząca, prowadzi do obfitego w dźwięki finału, w którym równie ważne są gęsto okładana perkusja i plumkający bas. Ten ostatni wydaje się błyszczeć w tym numerze najbardziej, chyba żaden inny fragment płyty nie oddaje mu tyle pola brzmieniowo. Kosmiczny początek „Aztec” może trochę zmylić, bo w drugiej części spadamy na ziemię przygnieceni niemałym ciężarem, co już podchodzi pod stoner metal. Po drodze do finalnego utworu jest jeszcze jeden przystanek, to szybkie i zwinne „Koniary”. A ostatni „Visual Snow Syndrome” atakuje wysokimi, figlarnymi dźwiękami gitary, by stopniowo rozwijać się później i razem z przyspieszoną sekcją rytmiczną zakończyć tę opowieść z przytupem.
Przyznam, że na początku sceptycznie podchodziłem do tego albumu. Słyszałem na nim sporo ciekawych fragmentów, ale niektóre nie do końca mnie przekonywały. Szczególnie te kojarzące się z bardziej klasycznymi odmianami rocka czy metalu, głównie na początku płyty. Choć to już kwestia osobistych preferencji, osobiście nie wracam już do takiej muzyki. CTRL+Z jest tu najciekawszy, gdy kieruje się w stronę psychodelicznych brzmień, którymi obudowuje stonerowe riffy. Na pochwałę zasługuje również sprawność kompozycyjna. Utwory są interesująco zaaranżowane, nawet gdy słychać w krótkim odcinku czasowym wpływy wielu gatunków muzycznych, jest to zrobione z głową i pomysłem.
W zasadzie im dłużej słuchałem tej płyty, tym bardziej zaczęła mnie do siebie przekonywać. Nie wszystkie pomysły słychać od razu, a niektóre są naprawdę… ładne. A przecież miały być inspirowane miejskim brudem. Może z Łodzią jest podobnie, a ja muszę przestać z niej żartować. Może trzeba ją lepiej poznać, żeby polubić. „We Are Social Creatures” zachęcił mnie nie tylko do tego, żeby sprawdzić w przyszłości jego następcę, ale żeby lepiej się przyjrzeć miejscu, w którym powstał. Nie taki straszny ten łódzki stoner, w zasadzie nawet całkiem niezły.
Adrian Pokrzywka
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. “We Are Social Creatures” możecie nabyć tutaj
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: