The Zombies zadebiutowali na angielskim rynku muzycznym dokładnie 60 lat temu. Podzielili los wielu bandów tamtego okresu i po bardzo mocnym starcie i intensywnych kilku pierwszych latach, niedługo potem, na wiele lat, się rozpadli. Pomimo burzliwych, nazwijmy to dość rwanych, dziejów, dziś, 6 dekad później, są chyba jednym z ważniejszych, a na pewno jednym z najbardziej legendarnych zespołów w historii muzyki. Należeli do pierwszej fali „Brytyjskiej Inwazji” i jako jedni z pierwszych podbijali amerykańskie listy przebojów. To oni „wprowadzili do popowego brzmienia keybordowe riffy, chóralne harmonie oraz chrypliwe wokale”. To oni nagrali „Odessey and Oracle” – płytę, którą znajdziemy w niemal wszystkich zestawieniach albumów wszech czasów. I to oni mieli za dokładnie miesiąc – 20 czerwca 2024 roku – zagrać swoje największe przeboje zarówno z tego wydawnictwa, jak i albumów najnowszych, podczas koncertu w warszawskiej Progresji. Byłby to pierwszy występ The Zombies w naszym kraju. Tym bardziej przykro, że niestety, w wyniku nieprzewidzianych okoliczności, właśnie został odwołany. Liczymy na to, że organizatorom wraz z zespołem uda się przenieść wydarzenie na przyszły rok. Tymczasem zachęcamy do lektury wywiadu, który jakiś czas temu Magda Żmudzińska miała okazję przeprowadzić z Colinem Blunstonem – frontmanem grupy.
Magda Żmudzińska: W tym roku mija dokładnie 60 lat od wydania Waszego debiutanckiego singla i pierwszego wielkiego hitu – „She’s Not There”. Historia zespołu jest dość burzliwa i obejmuje długie okresy przestojów, w czasie których poświęcałeś się solowej karierze, ale mimo wszystko dziś, 6 dekad później, The Zombies wciąż są aktywni, nadal nagrywacie nowe albumy i za chwilę wyruszacie w trasę koncertową. Spodziewałeś się, że tak się to potoczy?
Colin Blunstone: Nie, w żadnym wypadku. Myślę, że większość zespołów, które w 1964 roku nagrywały płyty, nie zakładała, że ich kariera potrwa dłużej niż kilka lat i my, a na pewno ja, nie byliśmy w tej kwestii wyjątkiem. Stawiałem, że to będą 2-3 lata świetnej przygody, podróży dookoła świata, grania muzyki z kumplami, dobrej zabawy. Nic więcej. Jest to więc dla mnie fantastyczne – oczywiście – ale jednocześnie ogromne zaskoczenie.
MŻ: A gdyby rzeczywiście tak się wydarzyło, że po tych kilku latach rozstałbyś się z muzyką, czym byś się zajmował w życiu? Myślałeś kiedyś o tym?
CB: Zastanawiałem się nad tym i prawdę mówiąc do dziś nie wiem, nie mam żadnych innych wyraźnych talentów ani darów, więc nie mam pojęcia czym bym się mógł zająć tak na poważnie, na stałe. Miałem dużo szczęścia, że jednak dane mi było pozostać w muzycznym biznesie.
MŻ: Trzy lata po debiucie, w słynnym Abbey Road Studio w Londynie nagraliście drugą płytę – „Odessey and Oracle” – bezsprzecznie Wasze opus magnum. Wydawnictwo, które dziś znajduje się na różnych listach, m.in. „500 najlepszych albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone” i wielu, wielu innych. Pamiętasz jeszcze jakie emocje towarzyszyły Wam przy tworzeniu tego materiału? Zakładam, że nie mieliście poczucia, że nagrywacie coś tak istotnego?
CB: Absolutnie, nie sądziliśmy, że tworzymy coś ponadczasowego, ale na pewno byliśmy zadowoleni z tego, co udało nam się na tym krążku uzyskać. Nie wiem co powiedzieliby pozostali, ale jeśli chodzi o mnie, to wiedziałem, że nagraliśmy najlepszą rzecz, jaką mogliśmy stworzyć, że wspięliśmy się na wyżyny swojej kreatywności i osiągnęliśmy szczyt, że ten materiał jest po prostu dobry. A jednak, gdy ukazał się pierwszy singiel – „Care of Cell 44” – nie było żadnej reakcji. Podobnie z kolejnym – „Friends of Mine”. I to było frustrujące i rozczarowujące. Musimy pamiętać, że był to okres, w którym na rynku muzycznym dominowały single, nie całe płyty. Ta zmiana dopiero miała nadejść i w zasadzie chyba nadeszła niedługo potem, wraz z wydaniem przez The Beatles albumu „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Z tym, że to nastąpiło w chwili, gdy my już zawiesiliśmy działalność. Brak entuzjazmu w stosunku do tych dwóch singli, zarówno ze strony odbiorców, jak i wytwórni, sprawił, że pomyśleliśmy, że ta przygoda dobiegła końca i czas ruszyć dalej, z innymi projektami.
MŻ: Chwilę później jednak, za sprawą Ala Koopera, odnieśliście spory sukces w USA. Głównie dzięki wydanemu tam na singlu utworowi „Time Of The Season”, który do dziś jest Waszym największym przebojem.
CB: Tak i patrząc wstecz to naprawdę to wszystko było strasznie dziwne, nietypowe. Utwór osiągał szczyty list przebojów w Ameryce, a zespół już praktycznie nie istniał. Była piosenka, nie było bandu. Może powinniśmy wówczas zejść się ponownie chociaż na chwilę, nie żeby zarobić na tym całym szumie, ale żeby po prostu zająć się promocją tego albumu, zagrać kilka koncertów. „Odessey and Oracle” naprawdę na to zasługiwało. Aczkolwiek tu musimy dodać, że cała płyta też nie odnotowała za oceanem jakichś znaczących wyników sprzedaży, co również było dziwne, bo jeśli na krążku znajduje się utwór, który stał się takim hitem, to album sam w sobie też powinien odnieść komercyjny sukces. A tak się nie stało.
MŻ: Nie w tamtym momencie, ale dziś o płycie tej możemy powiedzieć, że ów sukces osiągnęła i znalazła się na należnym jej miejscu w historii muzyki. Po tylu latach kolejne pokolenia do niej wracają, kolejne po nią sięgają. I to są nie tylko fani rocka i popu, ale nawet hip-hopu. Wielu artystów z różnych gatunków muzycznych wymienia „Odessey of Oracle” jako ważną dla nich płytę. Kilku raperów ją samplowało – „Time Of The Season” możemy usłyszeć chociażby u Eminema.
CB: Takiego obrotu spraw zupełnie się nie spodziewaliśmy. To naprawdę wspaniałe, że dziś ten album spotyka się z tak pozytywnymi reakcjami. I to duży zaszczyt dla nas, że takie osoby jak Tom Petty, Dave Grohl czy tu w Wielkiej Brytanii Paul Weller, wskazują „Odessey and Oracle” jako jedną z najważniejszych dla nich płyt. A to, że jesteśmy samplowani nawet przez artystów hip-hopowych, że sięgają oni po nasze nagrania – no, to już jest czyste szaleństwo.
MŻ: Powiedzieliśmy o tym, że „Time Of The Season” okazało się wielkim przebojem w USA, ale znowu – w Wielkiej Brytanii utwór ten nie zawojował jakoś szczególnie rynku. Jak myślisz, z czego to wynika?
CB: Prawda, w Wielkiej Brytanii wszyscy znają tę piosenkę, bo była używana w różnych reklamach, ale nigdy sama w sobie nie była tu przebojem. Dlaczego? To jedna z tych wielkich zagadek przemysłu muzycznego – czemu w jednym kraju dany utwór spotyka się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem, a w drugim przechodzi zupełnie bez echa. Widziałem to wiele razy. Np. gdy pracowałem w Holandii – często było tak, że coś, co w Holandii było przebojem, w Belgii zupełnie nikogo nie porywało. A przecież to sąsiedzi, którzy w dodatku współdzielą stacje radiowe i telewizyjne. Jak to się dzieje? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, chyba nikt nie potrafi.
MŻ: Ciekawe czemu czasem zespołom łatwiej jest się przebić za granicą niż u siebie.
CB: Może to dlatego, że ludzie lubią zagraniczne rzeczy – nie tylko muzykę, ale np. ciuchy, samochody itd.? Np. w Anglii wszyscy chcieliby mieć Ferrari, podczas gdy Włosi pewnie woleliby Porsche lub Jaguara. Ciągnie nas do tego, co jest inne.
MŻ: Może i rzeczywiście coś w tym jest. Idąc dalej – powiedziałeś, że w latach 60. rynek muzyczny opierał się na singlach, nie całych płytach, co później oczywiście się zmieniło. A jak z Twojej perspektywy wygląda to dziś? Nie masz wrażenia, że, głównie za sprawą serwisów streamingowych, wracamy do formatu singlowego, że ludzie rzadko słuchają już całych albumów, od początku do końca?
CB: W pewnym sensie tak, ale mamy też powrót do winyli, prawdziwy boom na winyle. To w ogólnej skali nadal jest – zakładam – nisza, ale jednak istnieje. I chyba się powiększa z roku na rok. Jest mnóstwo ludzi, którzy chcą mieć płytę na półkach, którzy przeglądają dołączone do płyt wkładki, czytają wszystkie zamieszczone tam szczegóły. Ale wiem co masz na myśli. Jest też mnóstwo osób, pewnie całe kolejne młode pokolenia, które zainteresowane są wyłącznie pojedynczymi utworami, nie za długimi do tego. Rynek się bardzo zmienił i mimo że dziś, po 60 latach, cieszę się jego uznaniem, to nie zawsze, przynajmniej nie do końca, rozumiem jego współczesną specyfikę, nie trzymam ręki na pulsie. Skupiam się na pisaniu piosenek, nagrywaniu i graniu koncertów. Na The Zombies. Nie bardzo wiem, co dzieje się poza nami, nie śledzę już nawet żadnych list przebojów, o ile jakieś jeszcze w ogóle istnieją (śmiech)
MŻ: W jednym z wywiadów powiedziałeś: „Nie do końca rozumiem naszą ścieżkę kariery. Rod (Argent – przyp.red.) i ja zawsze skupialiśmy się na przyszłości, więc kiedy spotkaliśmy się w 1999 roku, nie nazywaliśmy się The Zombies i prawie nie graliśmy żadnych utworów z naszego zespołowego repertuaru. Myśleliśmy, że wszystko zostało zapomniane.” Kiedy poczułeś, że nie tylko nie zostało to zapomniane, ale że ludzie czekają na Wasz powrót i chcą więcej?
CB: Muszę powiedzieć, że my naprawdę myśleliśmy, że ludzie zapomnieli o The Zombies. Gdy nasze drogi ponownie się zeszły, graliśmy tylko dla zabawy i czystej radości wspólnego jammowania. Za każdym razem jednak odbiorcy prosili o więcej, w tym o więcej naszych starych, grupowych utworów. To trwało dobrych kilka lat i w pewnym momencie zdecydowaliśmy, że chyba warto wrócić do korzeni… I w ogóle do samej nazwy. Oczywiście nie zrobilibyśmy tego bez konsultacji z pozostałymi, oryginalnymi członkami zespołu. Usiedliśmy, porozmawialiśmy szczerze i nagle znów staliśmy się The Zombies.
MŻ: Muszę przyznać, że bardzo spodobał mi się Wasz album „Still Got That Hunger” z 2015 roku – zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym, a także pod kątem tytułów, w tym tytułu samego wydawnictwa. Myślę, że jest bardzo wymowny. Gdy słuchałam po raz pierwszy tej płyty poczułam, że tak, nadal macie w sobie ten głód. A kiedy Ty zdałeś sobie sprawę, że wciąż macie w sobie tę niesamowitą twórczą energię i że najlepsze jeszcze przed Wami?
CB: Miło mi to słyszeć, bardzo dziękuję. Też lubię tę płytę. Co do głodu i tego, kiedy go poczuliśmy, to chyba było to w tym 1999 roku, a więc od razu po spotkaniu a jeszcze na kilka lat przed tym, jak reaktywowaliśmy zespół. Mówiąc „poczuliśmy głód” mam na myśli siebie i Roda, od początku jesteśmy w tym razem i nie bylibyśmy w stanie tego wszystkiego zrobić bez siebie nawzajem.
MŻ: Odnoszę wrażenie, że łączy Was szczególna więź?
CB: Tak, to z pewnością jest wyjątkowa relacja. Po pierwsze, choćby przez wzgląd na to od jak wielu lat działamy razem i jak długo jesteśmy zaangażowani w swoje kariery, także te solowe. Poznaliśmy się, gdy mieliśmy po 15 lat. Razem dorastaliśmy i razem uczyliśmy się tworzyć muzykę. Rod zawsze powtarza, że uczył się komponować pod mój głos, a ja zawsze powtarzam, że uczyłem się śpiewać pod jego kompozycje. Od początku więc posługujemy się tym samym muzycznym językiem, odruchowo wyczuwamy, co ta druga osoba chce uzyskać w danym utworze, co z niego wyciągnąć. Rozumiemy się bez słów.
MŻ: To naprawdę piękne i myślę, że to na swój sposób widać i słychać w Waszych utworach. Teraz chciałabym Cię zapytać o Rock and Roll Hall Of Fame. Po wielu latach bycia nominowanym, do Galerii Zasłużonych zostaliście wprowadzeni w końcu w 2019 roku. Jakie jest Twoje podejście do tego typu nagród?
CB: To dla nas naprawdę duże wyróżnienie. Jak pewnie wiesz, wszyscy brytyjscy muzycy lat 60. byli pod silnym wpływem rhytm and bluesa i marzyli o tym, aby grać w USA. I my nie byliśmy tu też wyjątkiem. Bycie zatem dostrzeżonym i uhonorowanym przez tamtejszy rynek muzyczny, to coś naprawdę wspaniałego. I jednocześnie ogromne zaskoczenie.
MŻ: Nie spodziewałeś się tego?
CB: Zupełnie!
MŻ: Czy ceremonia indukowania to był dla Ciebie jeden z najważniejszych momentów w historii The Zombies, jedno z najlepszych wspomnień?
CB: O ile nie najlepsze! (śmiech) Poważnie, to była wyjątkowa noc, magiczna wręcz. Tylu wspaniałych artystów stanęło z nami wówczas na scenie – Def Leppard, The Cure, Roxy Music, Stevie Nicks, Janet Jackson. 18 tysięcy ludzi zgromadzonych w Barclays Center na Brooklynie, z czego zdecydowana większość to inni wielcy muzycy i ludzie z branży. Móc przed nimi zagrać i zdobyć ich uznanie, to było naprawdę niesamowite doświadczenie.
MŻ: Rozmawialiśmy o tym, że w latach 60. nie spotkaliście się z uznaniem rynku. A czy dziś, z tej perspektywy czasu, czujecie, że mimo wszystko, w jakimś sensie, jesteście pionierami? W końcu byliście częścią pierwszej fali „Brytyjskiej Inwazji”. I powiedziałabym, patrząc wstecz, że dość istotną częścią. Koniec końców to właśnie Wy jako drugi zespół po The Beatles, trafiliście na listy przebojów Billboardu.
CB: Patrząc retrospektywnie pewnie trudno byłoby zaprzeczyć, powiedziałbym zatem, że tak, w jakimś stopniu można nas nazwać prekursorami, bo byliśmy w końcu częścią tej pierwszej fali Inwazji, choć z całą pewnością nie mieliśmy takiej świadomości. Nikt chyba nie wiedział jeszcze wówczas czym ta „Brytyjska Inwazja” w ogóle jest i co oznacza, zwłaszcza dla Ameryki. A miała ona na nią ogromny wpływ. Oczywiście wszyscy podążaliśmy za The Beatles – to oni otworzyli drzwi pozostałym angielskim zespołom, ale nie tylko. Mam wrażenie, że w ogóle otworzyli zarówno USA, jak i resztę świata, na całą brytyjską kulturę – modę, teatr, kino.
MŻ: Z całą pewnością mieli w to wszystko ogromny wkład. Wracając do dyskografii The Zombies – w zeszłym roku wydaliście płytę „Different Games”. Co było głównym impulsem do powstania tego albumu?
CB: Tu raczej powiedziałbym, że nie co, a kto – Rod, to on zawsze jest naszym motorem napędowym. Jest dominującym songwriterem w zespole i wszyscy na nim całkowicie polegamy. Kiedy łapie wenę i wpada w tzw. ciąg kompozycyjny, to wiemy, że musimy usiąść do pracy nad kolejnym albumem. A pracujemy wszyscy razem, kolektywnie, staromodnie, choć każdy z nas tak naprawdę ma w swoim domu własne studio, więc spokojnie moglibyśmy rejestrować swoje ścieżki oddzielnie i po prostu przesyłać je sobie. Wiele zespołów tak robi, ale nie my. My pracujemy razem i to nam daje energię. Na końcu wychodzi nam więc zawsze z tego taki trochę live album, tyle że zarejestrowany w warunkach studyjnych.
MŻ: Zakładam, że sporo utworów z „Different Games” będziemy mogli usłyszeć podczas nadchodzącej trasy koncertowej?
CB: Myślę, że 4 utwory powinny znaleźć się w setliście. Nie zdradzę jednak które, żeby nie psuć niespodzianki.
MŻ: Absolutnie! Na trasie po raz pierwszy w historii The Zombies znalazła się też Polska, z czego osobiście – muszę zaznaczyć – bardzo się cieszę. Przyznam, że nie spodziewałam się, że będę miała kiedyś okazję zobaczyć Was w moim rodzinnym mieście.
CB: My też się bardzo cieszymy! Jako zespół uwielbiamy grać na żywo, więc wyruszenie w trasę jest dla nas zawsze ekscytujące. A ekscytacji ulegamy podwójnie jeśli mamy okazję zagrać w miejscach, w których nigdy jeszcze nie byliśmy. Naprawdę nie mogę się więc doczekać koncertu w Warszawie.
MŻ: Ja również! Zmierzając ku końcowi – patrząc wstecz, czy jest coś, czego żałujesz?
CB: Nie ma chyba sensu niczego żałować. Nawet dziś, będąc w tym wieku, nie oglądamy się za siebie, a patrzymy jedynie do przodu, na to co będzie. Między sobą rzadko nawet rozmawiamy o przeszłości, o niej najczęściej dyskutujemy…
MŻ: Niech zgadnę – w wywiadach?
CB: Dokładnie! (śmiech)
MŻ: Oczywiście (śmiech) Ok, skoro patrzymy tylko do przodu to ostatnie pytanie niech brzmi tak – jakie masz największe nadzieje na przyszłość?
CB: Tworzyć i występować tak długo, jak to będzie możliwe. Rozmawiamy o tym często z Rodem. Wiemy jakie są realia bycia w trasie, jakie jest to wymagające fizycznie, i zdajemy sobie sprawę z tego, że nie będziemy tego w stanie robić do końca życia. Pewnie ten moment, gdy będziemy musieli zacząć odcinać kupony jest już coraz bliżej, ale staramy się o tym nie myśleć póki co. Planujemy jeszcze pisać muzykę, nagrywać ją i grać na żywo, tak długo, jak długo zdrowie i kondycja nam na to pozwolą. W czerwcu zagramy w Polsce po raz pierwszy, ale mam nadzieję nie ostatni.
MŻ: Również mam taką nadzieję. Dziękuję za przemiłą rozmowę i do zobaczenia pod sceną!
Rozmawiała Magda Żmudzińska
*Z przykrością informujemy, że w dniu publikacji niniejszego wywiadu, w wyniku nieprzewidzianych okoliczności pierwszy w historii koncert The Zombies w Polsce został odwołany. Zarówno zespół, jak i organizator, wyrażają ubolewanie w związku z zaistniałą sytuacją i obiecują dołożyć wszelkich starań, aby udało się zorganizować koncert w nowym terminie w kolejnym, 2025, roku. Trzymamy kciuki. Osoby, które zakupiły bilety, mogą dokonać zwrotu w punktach sprzedaży.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: