Cochise w tym powoli kończącym się roku świętuje dwudziestolecie swojej muzycznej działalności. 13 września na rynku ukazał się ich najnowszy album zatytułowany po prostu… „Cochise”. O tym jak powstawała ta płyta, o tekstach na niej zawartych, historii i dalszych planach na przyszłość porozmawiałem z gitarzystą Wojtkiem Naporą oraz wokalistą Pawłem Małaszyńskim.
Szymon Pęczalski: Cześć! Na wstępie chciałbym podziękować za możliwość rozmowy. Za Wami pierwsze tygodnie po premierze płyty, jesteście również w trakcie promocyjnej trasy koncertowej świętując zarazem Wasze 20-lecie. To kawał czasu, a grono Waszych fanów się stale powiększa. Jakie są Wasze odczucia po premierze i po tych koncertach?
Wojtek Napora: Cześć. My również dziękujemy za możliwość pogadania. Cieszę się, że nagraliśmy „Cochise”, bo mieliśmy trochę pod górkę. Udało się i dwa miesiące po premierze nadal uważam, że to nasz najlepszy album. Najbardziej spójny, równy i mięsisty. No i jako pierwszy z naszych albumów, ukazał się w wersji winylowej. Dla tak starych ludzi jak my (śmiech), którzy pamiętają, że kiedyś był to standardowy nośnik, to piękna sprawa i spełnienie młodzieńczych marzeń. Mieć swój czarny krążek, to jest coś (uśmiech).
Co do koncertów, zawsze dobrze się na nich bawimy i staramy się zarazić tym publiczność. Cieszymy się, że wciąż są ludzie, dla których dźwięki grane na żywo stanowią wartość i dobrą rozrywkę. Jeżeli chodzi o repertuar, ostatnio gramy sporo kawałków z nowej płyty, ale nie zapominamy też o starszych „przebojach”. Ustalamy seta tak, by grać przekrój z naszych wszystkich, ośmiu już, płyt.
Paweł Małaszyński: Cochise to rodzina… plemię, które łączy ludzi i umie przyćmić wiele złych rzeczy, a rock and roll powoduje, że mamy pasję i wciąż jesteśmy młodzi i głodni. Trzymamy się razem, wciąż gramy i wciąż mamy nowe pomysły. Nie zastanawiamy się, co przyniesie kolejny dzień. Muzyka stanowi dla nas przestrzeń, w której jako muzycy się uzupełniamy. Interpretuje nas. Ofiarowuje nam wolność i bez względu na wszystko, z sukcesem czy bez, Cochise nie zatrzymuje się i spokojnie podąża własną drogą, swoim własnym środkiem.
SZP: W jednej z rozmów przed premierą Paweł wspominał, że zespół nie wraca do swojej przeszłości, liczy się to co teraz. Co postanowiliście zmienić w swoim podejściu w stosunku do dotychczasowej działalności i jaki jest w tym wkład, szczególnie w aspekcie muzycznym nowego producenta w postaci Krzyśka Murawskiego?
WN: W naszym podejściu niewiele się zmieniło. Zawsze staramy się tworzyć jak najlepsze utwory i jak najlepiej je zarejestrować. Tym razem, jak już wspomniałem, mieliśmy pod górkę, dlatego że najpierw, po premierze siódmej płyty, odszedł od nas perkusista, a potem, z powodów osobistych, gdy już zarejestrowaliśmy bębny, z nagrywania nas musiał zrezygnować Daniel, nasz przyjaciel i producent wszystkich poprzednich płyt. No i wtedy pojawił się on, cały na biało, Krzysiek Murawski, który od początku, w nieco inny sposób podszedł do nagrań. Pokazał nam ciekawe rozwiązania muzyczne i aranżacyjne. Poszło z górki. Gdy już kończyliśmy nagrania, pojawiła się opcja, że Leszek Możdżer ma akurat trochę wolnego i może dograć swoje partie do kilku naszych utworów z gotowej już niemal płyty. Przesłał nam niesamowite dźwięki fortepianu do dwóch utworów i spełnił nasze kolejne marzenie. Rewelacyjny, kosmiczny muzyk. Palce lizać. I tak, po kilku potknięciach uśmiechnęło się do nas szczęście i mamy „Cochise”, z którego jesteśmy bardzo dumni.
SZP: Całość najnowszego Waszego dzieła trwa 35 minut. Jak na współczesne standardy rockowego grania jest to wydaje mi się optymalny czas. Nie macie wrażenia, że współcześnie wiele albumów jest zbyt przeładowanych muzyką? Wasza propozycja stoi totalnie w opozycji do tego, co dla mnie stanowi kolejną wartość dodaną.
WN: Można powiedzieć, że dobrych dźwięków nigdy za wiele, ale w dzisiejszych czasach, gdy dostęp do muzyki jest tak łatwy, jak nigdy dotąd i gdy pojawia się tyle nowych płyt, faktycznie nie ma sensu przeładowywać albumów nadmiarem utworów. Chyba że masz rzeczywiście koncepcję i tyle dobrych pomysłów, by nagrać płytę, która trwa godzinę lub dłużej.
Nie wiem, czy to reguła, że dobre płyty, to krótkie płyty. To raczej zależy od artysty, muzyki, którą gra i pomysłów, które aktualnie ma do zaoferowania. U nas wyszło spontanicznie i w przypadku „Cochise” uważam, że dobrze się stało, że ta płyta trwa mniej niż 40 min. Chociaż wiele osób zarzuca nam, że jest za krótko (śmiech)
SZP: Na płycie „Cochise” jest wspomniany już przez Was gość specjalny, który udziela się w dwóch kompozycjach – Leszek Możdżer, wybitny pianista jazzowy, ale i nie tylko. Jak doszło do tej współpracy?
PM: Leszka znam parę ładnych lat. Bardzo się lubimy, odbieramy na tych samych falach, mamy bardzo podobne spojrzenie na świat, na rzeczywistość, która nas otacza, na muzykę. Chociaż on reprezentuje scenę jazzową, a ja rockową, wiele nas łączy. Mówi o Cochise „szarpidruty”….(śmiech).
Leszek był kiedyś na jednym z naszych koncertów i podczas rozmowy pojawiła się taka, powiedzmy luźna, propozycja współpracy w przyszłości. Szczerze mówiąc myślałem, że to bardziej kurtuazja – zwykła gadka, nie potraktowałem tego poważnie do momentu pracy nad „Cochise”, a właściwie, gdy byliśmy już w połowie nagrań. Zadzwoniliśmy do Leszka pytając, czy propozycja, która kiedyś padła jest aktualna. Okazało się, że ma trochę czasu i chętnie to zrobi. Wysłaliśmy mu pięć utworów, wybrał dwa: za moją namową „Trouble in The Streets…”, z czego bardzo się ucieszyliśmy oraz „Garden of the Bones”, co nas bardzo zaskoczyło. Efektów można posłuchać kupując płytę (śmiech). Współpraca z tak wybitnym muzykiem to bardzo ciekawe doświadczenie, pozwala osiągnąć nową jakość.
Największą trudność sprawiło nam odpowiednie pocięcie jego partii fortepianu, dlatego że Leszek nagrał nam całe utwory. Trzeba było znaleźć na to pomysł. Odpowiednio wkomponować w już istniejące utwory… i teraz wykonaj telefon do Leszka Możdżera i poinformuj go: „Leszek… Leszek… Bo wiesz… To trzeba pociąć” (śmiech). Zadzwoniliśmy, a Leszek „wiem” – odpowiedział – „nagrałem wam całe utwory, a teraz tnijcie to sobie i róbcie z tym, co chcecie. To wasza sprawa, wasza płyta. Po paru dniach wysłaliśmy mu pierwszą wersję i Murek, nasz producent, pyta o wrażenia. Leszek mówi, że spoko. „No bo jeśli wiesz: jest za mało czy coś, to…”. Leszek mówi, że jest dobrze. „No bo wiesz, jeżeli jednak chciałbyś coś zmienić lub masz jakiś pomysł to…”. A Leszek puentuje: „Słuchaj, jak chcesz znać moje zdanie, to wywalcie wszystko i zostawcie tylko fortepian!” (śmiech). Mistrz.
SZP: Pisząc recenzję „Cochise” zauważyłem, że na tym albumie słyszę wiele metalowych inspiracji – od Pantery, przez Illusion w „Pain of Hope” do grunge’owych klasyków w postaci Alice in Chains. Mam też wrażenie, że jest to zarazem najbardziej przebojowa i najcięższa Wasza płyta w dorobku, mam rację?
WN: Bardzo miło mi ogłosić, że masz rację (śmiech). Mówiąc nieco bardziej poważnie, my też o tej płycie tak myślimy. Oczywiście wiemy, że świata nią nie zwojujemy, ale w naszej skali, jest to właśnie taka płyta, jak mówisz.
SZP: Zawsze na Waszych krążkach znajduje się jakiś cover. Tym razem wydaje mi się trochę zaskakująco padło na Króla Rock and Rolla Elvisa Presleya i jego „Burning Love”. Skąd ten wybór? Choć równocześnie mam wrażenie, że takie gitarowe podkręcenie tego numeru wypadło znakomicie.
WN: Pomysł na „Burning Love” sięga początków naszego zespołu. To ja miałem chrapkę na Elvisa. Wtedy jakoś idea przerobienia tego utworu upadła, ale może to i dobrze, bo teraz zrobiliśmy go bardziej świadomie, z przymrużeniem oka. To taka wisienka na torcie „Cochise”. Ma inny, lżejszy ciężar gatunkowy niż nasze kawałki i pozostawia uśmiech na twarzy, przynajmniej mojej.
Paweł chciał „Suspicious Minds”, ale udało mi się go przekonać, że „Burning Love” będzie lepiej bujał na koncertach (śmiech).
SZP: Mam również wrażenie, że po dwudziestu latach wróciliście do swoich muzycznych korzeni, jednak jako bardziej świadomi muzycy, dzięki czemu wykrzesaliście z siebie dodatkowe drzemiące w Was pokłady. Co zainspirowało Was muzycznie i jakie są inspiracje ukryte za tekstami na tym albumie?
PM: Tekst i muzyka to naczynia połączone. Muszą być spójne i silnie oddziaływać na odbiorcę, co nie jest łatwe. Tworząc muzykę i pisząc teksty odcinam się od otoczenia. Piszę, kiedy czuje się poruszony. Moje osobiste doświadczenia często mieszają się z wyobraźnią, codziennością, z obserwacjami życia i świata, w którym przyszło mi funkcjonować. Nie lubię śpiewać byle czego o byle czym. Teksty zawsze mają być prawdziwe i szczere. W końcu jest w nich kawałek mnie samego. Lubię utwory, które w pewien sposób poszerzają wyobraźnię i tak staram się tworzyć w Cochise. Na najnowszej płycie, wyrzuciłem z siebie wszystko to, co truło mi serce i siedziało jak koszmar z tyłu głowy przez ostatnie dwa lata: rozczarowanie, gniew, strach, melancholia, lęk. Piszę o wilkach ukrytych głęboko w naszych sercach, o duchowych bankrutach, konfliktach, kryzysach, o potrzebie przestrzeni, wyrwania się z przytłaczającego świata i toksycznych relacji, a czasem ciężaru istnienia, bo życie nie jest idealne. Ale jak zawsze w Cochise jest też nadzieja, przebudzenie, zjednoczenie, potrzeba bliskości, próba docenienia piękna otaczającego nas życia oraz miłość w różnej postaci, w której wystarczy się zanurzyć, a wszystko inne przestanie mieć znaczenie. Ten album jest jak otwarta rana i mam nadzieję, że wydając kolejny będzie to już tylko blizna.
WN: Moje inspiracje muzyczne nie za bardzo zmieniły się na przestrzeni 20 lat istnienia Cochise. Na pewno poszerzył się katalog zespołów i płyt, których lubię słuchać. Być może to one mnie zainspirowały? Nie wiem. Możliwe, że z wiekiem i doświadczeniem tworzymy lepsze utwory. Inspiracją może być naprawdę wszystko, więc trudno powiedzieć, co nią było tym razem. Może te przeszkody, które omijaliśmy po drodze? (śmiech)
SZP: Kroczycie niezmiennie swoją ścieżką od 20 lat. Przez ten czas udało Wam się zachować wszystko to, z czym zaczynaliście – energię, szczerość i luz. Jaką radę dalibyście młodym zespołom, które zaczynają swoją muzyczną przygodę z tej dwudziestoletniej perspektywy?
PM: To prawda. 20 lat temu spotkały się odpowiednie osoby z odpowiednim myśleniem, z odpowiednią przeszłością i doświadczeniem, które traktują muzykę serio, ale z pewnym luzem, dystansem i wciąż trzymają się razem. Jeżeli chodzi o młodych, nigdy nie napinajcie się na odniesienie sukcesu. Iluzja sukcesu oddala od rzeczywistości, a to frustrujące doświadczenie. Pamiętajcie, że tworzenie muzyki jest celem samym w sobie, bo prawdziwa istota muzyki leży w sercu. Cieszcie się, że możecie grać i tworzyć… a szczyty jeżeli mają przyjść, to przyjdą.
SZP: Na koniec – Jakie są dalsze plany Cochise? Czy planujecie po trasie zaszyć się w studiu i iść za ciosem, czy będzie jeszcze wiosenna trasa?
WN: W naszym przypadku trudno mówić o cyklu trasa – studio – płyta – trasa… U nas to się przeplata. Cały czas coś tworzymy, np. już teraz mamy kilka zaawansowanych pomysłów na kolejne utwory i planujemy powoli nową płytę. Cały czas też gramy koncerty, chociaż trudno to nazwać trasami. Po prostu, staramy się znaleźć wolny weekend w miesiącu i w nim zaklepać jakieś granie. Tak działaliśmy zawsze i to się raczej nie zmieni.
Rozmawiał Szymon Pęczalski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: