Na wiele różnych sposobów artyści obchodzą swoje jubileusze. Okolicznościowe trasy, wznowienia dawno niedostępnych krążków albo składanki w stylu greatest hits. Znamy takich przypadków całe mnóstwo. Nieco inaczej dwadzieścia lat obecności na scenie postanowili świętować panowie z grupy Cochise. Wydali oni bowiem nowy krążek i – jak sami mówią – jest to najlepszy album w ich dyskografii. Pozostaje mi tylko się pod tymi słowami podpisać.
Formacji, za której mikrofonem stoi znany aktor Paweł Małaszyński, nie trzeba przedstawiać miłośnikom muzyki grunge w naszym kraju. Cieszy to, że lider Cochise, pomimo tego, że jego kariera aktorska nie zwalnia tempa, ma czas na rozwijanie swojej muzycznej pasji. Ekranowa rozpoznawalność z pewnością pozwoliła szerszej publiczności odkryć muzykę grupy. Ta jednak wciąż nie jest mainstreamowa i nie poddaje się współczesnym trendom.
„Nie wracamy do przeszłości. Jesteśmy tu i teraz. Jesteśmy w nowym składzie, z nowym producentem, nowymi pomysłami” – mówi Małaszyński. Z pomocą producenta Krzysztofa „Murka” Murawskiego udało się to osiągnąć. Jego wkład w płytę jest nieoceniony. Zmienił on dotychczasowy sposób pracy muzyków. Końcowy efekt jest rewelacyjny. „Cochise” charakteryzuje się świetnym brzmieniem. Jest współcześnie, ale – na szczęście – nie mamy do czynienia z produkcją zbyt wygładzoną.
Na albumie znalazło się dziewięć kompozycji i jest to konkretny strzał. W dobie płyt, które nierzadko są przeciągnięte do bólu, muzycy Cochise poszli innym tropem (całość trwa zaledwie 35 minut). Grupa nagrała album konkretny, który się nie dłuży. Warto także wspomnieć, że Cochise tym razem wspiera bardzo szanowana postać, a mianowicie Leszek Możdżer. Jego subtelnie pianino w singlowym „Trouble in the Streets of Happiness” czy „Garden of the Bones” podkreśla z jednej strony dramaturgię, z drugiej – subtelnie łączy muzykę, z której znana jest grupa, z jazzem. Co najważniejsze: brzmi to naprawdę frapująco.
Na tegorocznym albumie Cochise nie zabrakło kompozycji, które pędzą do przodu i przyjemnie się ich słucha. Takie są np. „Den of Thieves”, „Supreme” czy „Summer Sounds”. Ciężkie gitarowe riffy czerpiące z naprawdę wielu wzorców odpowiednio bujają. Z kolei refreny natychmiast wpadają w ucho i zostają na długo po odsłuchaniu całego materiału. Nie będę ukrywał, że mnie najbardziej cieszą dwa utwory, które są niczym metalowy walec. W „About the Boy” usłyszymy riff w stylu Pantery. Toż to prawdziwy czad. Natomiast „Pain of Hope” charakteryzuje się mocnym otwarciem, a później następują spokojniejsze zwrotki z grunge’owym zaśpiewem. I tak się zastanawiam, czy tylko ja w środku słyszę subtelne nawiązane do riffu z „Noża” Illusion?
Klasycznie na płycie Cochise musi być jakiś cover. Tym razem, z racji jubileuszu, nie ma miękkiej gry ze strony zespołu. Sięgnęli po repertuar samego Króla Rock and Rolla – Elvisa Presleya. „Burning Love”, który większość kojarzy współcześnie z jednej z telewizyjnych reklam, wypada bardzo dobrze. Odegrano go wiernie w stosunku do oryginału, ale z odpowiednio przesterowanymi gitarami. Stawiam plusik, choć odstaje on od pozostałych utworów. Na płycie wyróżnia się także „Say2U”. Jest łagodny, ale nie uważam tego za wadę. Słuchacz wchodzi w album nie spodziewając się, że z każdym kolejnym utworem będzie tylko ciężej i… szybciej.
Paweł Małaszyński opowiadając o najnowszym albumie powiedział: „Cochise nie zatrzymuje się i spokojnie podąża dalej własną drogą, swoim własnym środkiem”. I tak w rzeczy samej jest. Nowy skład, nowa muzyka i nowy producent w tym przypadku zapewniają świetny efekt. Mamy do czynienia z naprawdę doskonałym krążkiem. Wracam do niego z przyjemnością za każdym razem. Panowie, dobra robota!
P.S. Szkoda tylko, że płyty póki co nie ma w streamingach, mam nadzieję, że się to zmieni.
Ocena: 5/6
Szymon Pęczalski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram