Są filmy, które przychodzą cicho, siadają obok i czekają, aż wejdziemy w nie głębiej. Debiut Lilji Ingolfsdottir, czyli film „Być kochaną” jest jak lustro – każdy, kto choć raz próbował pogodzić własne emocje z cudzymi potrzebami, poczuje znajomy ucisk pod żebrami. Skandynawskie kino jest niezwykle subtelne i szczere w opowiadaniu o konstrukcie ludzkiej duszy. Na afiszach i językach całej Rzeczpospolitej jest teraz „Dom dobry” Wojtka Smarzowskiego. W narodowej dyskusji o tym, że „zupa była za słona” i co z tego wynika, norweski film o miłości, tak prostej i tak trudnej jednocześnie – umyka w gąszczu dyskutujących o polskiej przemocy domowej. Na otulenie serca zafundujcie sobie „Być kochaną”. Ukoicie się tym filmem niezależnie od płci i niezależnie od tego, po której stronie barykady domu dobrego stoicie – bo obok wielkich dyskusji to właśnie małe, intymne historie czasem najcelniej trafiają w sedno.
Norweski tytuł „Elskling” i angielski „Loveable” są lepsze niż polskie tłumaczenie. Norweskie „kochanie” czy angielskie „godny miłości” są pozbawione płci, stąd też ukojenie może spłynąć na każdego. Pierwsze minuty obrazu są dość oschłe – krótkie podsumowanie tego, z czym mamy do czynienia, żeby, jak się potem okazuje, nie tracić czasu na analizowanie wątków pobocznych i tła bohaterki. Krótkie love story Marii (Helga Guren) i Sigmunda (Oddgeir Thune). Ona ma za sobą już jedno małżeństwo i dwójkę nastoletnich dzieci. On jest młody, przystojny. Ona trochę jak kopciuszek bez wiary w to, że ten książę wybierze właśnie ją na wspólny życiowy bal. A jednak. Jedno spojrzenie i namiętny romans staje się poważnym związkiem.

Ale happy historia w „Być kochaną” kończy się tam, gdzie większość love stories – w przytłaczającej nagle i nie wiadomo od kiedy codzienności patchworkowej rodziny. Maria, mąż, były mąż, czwórka dzieci, niezrealizowane projekty, niespełnione ambicje, pytania kto i jak ma utrzymywać rodzinę, kto i jaką cenę za to płaci, kogo za mało jest w domowej przestrzeni, a kogo ona zbyt przytłacza. Na co umawiali się główni bohaterowie? Czy ich umowa nadal obowiązuje? A może czas najwyższy przedyskutować na nowo warunki tej relacji? I przedyskutowali, robiąc stop klatkę wspólnego życia w skumulowanym miejscu wzajemnych żali, zmęczenia i niedomówień.
Od tej „stop klatki” film zaczyna być obrazem „one man show”, którego bohaterką jest Maria. I jest dla mnie absolutnie cudowne, że ze wszystkich wątków, które można by w tym filmie poruszać i snuć, reżyserka jakby celowo z nich wszystkich rezygnuje. Świetny zabieg: odebranie bohaterowi kontekstu i odarcie go z życiowo odgrywanych ról zmusza zarówno bohatera, jak i widza, do mocnego zawężenia pola widzenia tematu. Zabieg celny również z tego powodu, że rzadko kiedy w zderzeniu z życiem decydujemy się właśnie na taki krok: „wracam do siebie”.
Maria nie osadza się w żadnej zewnętrznej narracji wybierając wewnętrzną. Sposób, w jaki odkrywa duszę, jest tak autentyczny, że aż bolesny w oglądaniu, bo jesteśmy zmuszeni do prawdziwego współodczuwania, nie mając możliwości ucieczki myślami do wątków pobocznych. Śledząc zmagania Marii, odzywają się nasze bolące miejsca. To właśnie zrobił ze mną ten film. Zabrał mnie we własną podróż. A nie ma w życiu nic trudniejszego niż dialog wewnętrzny, a potem stanie w prawdzie z konkluzjami z tego dialogu. Oglądamy na ekranie trochę Marię, trochę siebie, i zatraca się granica pomiędzy tym, co moje, a co filmowe.
Czytam opinie, że wyrwanie bohaterki z kontekstu i otoczenia może być wadą. Zgodzę się, że może czasem pojawia się chęć wskazywania palcem winnych i dzielenia odpowiedzialności wśród pozostałych postaci – ale reżyserka na to nie pozwala, ucinając każdy nowy wątek. Maria sprawia wrażenie ofiary, więc natychmiast chcemy otoczyć ją opieką (jakbyśmy chcieli przy tym bronić prywatnych, delikatnych miejsc). Ale właśnie na tym, że Maria tego wsparcia nie ma, polega fenomen postaci, i na tym właśnie snuje się klimat filmu. Na bezradności rodzącej siłę.
Film bez spektakularnych dramatów, za to pełen ludzkich gestów. Tempo filmu jest spokojne, intymne, mamy czas by wejść w psychikę bohaterki. Sceny rodzinne – z dziećmi, kłótniami, cichymi momentami – pełne empatii. Ujęcia półcieni i drobnych detali: dłonie drżące przy kubku, potargane włosy i wycierane łzy na policzku, mikrogrymasy twarzy. Kadry są statyczne, skupione na bohaterach, co pozwala na swobodne ich podglądanie. Zmienne głębie ostrości skupiają uwagę na obiekcie istotnym dla sceny, często odcinając bohaterkę od tła, co buduje wrażenie izolacji. Dominujące stonowane barwy, często z przewagą chłodnych tonów – szarości, błękitu, zgaszonych zieleni – współgrają z melancholijnym nastrojem. Ciepłe światła pojawiają się w scenach bardziej emocjonalnych, które łagodzą klimat, tworząc kontrapunkt dla trudnych tematów. Nie każdemu taki klimat kręcenia przypadnie do gustu.
Wychodząc z kina usłyszałam opinię, że jest to film typu „psychologia człowieka w pigułce”, co wydało mi się zbytnim uproszczeniem – i mogłoby sugerować nachalność wątków psychologicznych. Ostatecznie jednak zgoda. To świetnie skondensowany obraz, ale bez narzucania. Poszukująca Maria znajduje chyba to wszystko, co ważne w człowieczej duszy. W kolejnych rozmowach i spotkaniach z rodzicem, z dzieckiem, z partnerem selekcjonuje cechy i zachowania, zastanawiając się dlaczego nosi w sobie takie a nie inne potrzeby i dlaczego tak a nie inaczej usiłuje je zaspokajać. Oddziela mozolnie to, co własne, od tego, co cudze.

Jest taka scena, w której w rozmowie z matką słyszy „W naszej rodzinie kobiety zawsze były silne i ty też taka jesteś” – czy to komplement? I znamienne, że w kolejnej scenie widzimy Marię w odsłonie, w której rozpaczliwie usiłuje nie być silna, w której nie umie oddać się w opiekę komuś z zewnątrz. „Jestem tylko zmęczona” – mówi. Czy mowa o fizycznym zmęczeniu?
Film jest pełen ujęć, po których pojawiają się nieoczywiste pytania. I wybierane są nie te najbardziej proste i wygodne odpowiedzi, ale łączy je jedno – wszystkie kierują do wnętrza, do tego czegoś, co tkwi głęboko w nas, i co ostatecznie – i to, moim zdaniem, jest happy endem tego filmu – prowadzi do miejsca, którego rozdrapanie dotkliwie boli, ale jego zagojenie przynosi ulgę. Świetne jest, choć nie wszyscy się zgodzą z tą opinią, wykorzystanie jednej ze scen, która jest rozgrywana w filmie trzykrotnie w różnych odsłonach. Moim zdaniem pięknie zastosowana klamra – początek, środek i finał.
W „Być kochaną” przejrzy się wielu. Odrobina współczucia wystarczy, żeby zrozumieć główną bohaterkę. Empatyczny, ale stawiający na szczerość, pełen gniewu i łez, a jednak terapeutyczny film. Głęboka refleksja nad tym, kim jesteśmy w relacjach i z czego rezygnujemy, próbując sprostać cudzym oczekiwaniom. Pokazuje miejsca, w których przez lata czasami nie potrafimy, nie chcemy lub boimy się zatrzymać, żeby złapać siebie za rękę i zostać swoim największym sprzymierzeńcem. „Być kochaną” prowadzi właśnie do tego miejsca, by dać początek pięknej, nowej relacji: ze sobą. Polecam, w ślad za bohaterką, przyjrzenie się własnemu lustrzanemu odbiciu.
Sylwia Ratajczyk
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram