IKS

Behemoth – „The Shit ov God” [Recenzja], wyd. Mystic Production

behemoth-recenzja

Z zespołem Behemoth zetknąłem się jeszcze w czasach gimnazjum, tuż przed premierą „Evangelion” – albumu, który do dziś uważam za jeden z najbardziej przełomych w historii polskiej muzyki metalowej. Od tamtej pory obserwuję jak grupa z każdą kolejną płytą odważniej eksperymentuje, rozbudowuje formy i przesuwa granice wyobrażeniem o ekstremalnej muzyce. W miniony piątek światło dzienne ujrzał najnowszy krążek pomorskiej formacji noszący chyba najbardziej prowokacyjny tytuł w ich dyskografii: „The Shit ov God”. I choć spodziewałem się czegoś bezkompromisowego, nie sądziłem, że będzie to materiał aż tak spójny i skondensowany.

Behemoth od lat funkcjonuje na własnych zasadach. Osiągnęli status, który pozwala im robić to, na co mają ochotę, bez oglądania się na oczekiwania rynku czy mediów. To dowód na to, że konsekwencja, artystyczna odwaga i – nie oszukujmy się – umiejętność wzbudzania skrajnych emocji potrafią wynieść zespół na sam szczyt. Dziś Nergal i spółka stoją w jednym szeregu z gigantami pokroju Slayera czy Slipknota, grając w roli headlinera na największych festiwalach świata. Do tego kolejne trasy od USA przez Amerykę Łacińską i Południową po Azję – Behemoth to globalna marka, nawet jeśli w naszym kraju budzi skrajne emocje.

 

Na przestrzeni ostatnich lat zmianie uległo oblicze Nergala jako osoby publicznej. Jego media społecznościowe, kiedyś pełne prowokacyjnych czy intymnych wręcz treści, dziś służą głównie jako kanał informacyjny o działalności zespołu i jego kolejnych przedsięwzięciach. Koncerty, premiery, kulisy pracy, to wszystko znajdziemy na jego profilach. Może właśnie dlatego w głównym nurcie słychać o Behemoth trochę mniej, odnoszę jednak wrażenie, że grupa zupełnie tego nie potrzebuje. Legiony ich oddanych fanów – rozsiane po całym świecie – i tak zawsze są czujne i nieustannie śledzą kolejne poczynania formacji.

 

zdj. materiały promocyjne

 

„The Shit ov God” to osiem utworów, które razem tworzą niespełna czterdzieści minut muzyki – zwartej, intensywnej oraz pozbawionej zbędnych przerywników. Jak podkreśla sam Nergal w wywiadzie dla Teraz Rocka nie jest to ich najbardziej ekstremalne ani najcięższe dzieło, ale mam wrażenie, że na płycie zachowany jest balans, co czyni tę propozycję naprawdę udaną. To powrót do surowego brzmienia z początków XXI wieku, gdzie liczył się bezpośredni przekaz i konkretny cios. W dobie najnowszych albumów metalowych, które są przepełnione treścią i wręcz przegadane taka płyta jest doskonałą odskocznią.

Behemoth nikomu niczego nie próbuje i nie chce udowadniać. Zamiast tego oferuje muzykę, która jest wypadkową ich doświadczenia oraz dojrzałości. Właśnie te dwa czynniki w połączeniu z powrotem do korzeni sprawiają, że „The Shit ov God” może nie zaskakuje formą, ale jest propozycją przemyślaną i dopracowaną w najmniejszych detalach. Tu nie ma przypadku – każdy riff, każda fraza są po prostu na swoim miejscu. Tu nie ma miejsca na kompromis. Jeśli ktoś szuka epickiego rozmachu znanego z ostatnich płyt z pewnością będzie zawiedziony, bo ten album z kilkoma wyjątkami to jego przeciwieństwo. Produkcja jest surowa, brutalna, a to w dobie przesyconych i przeprodukowanych metalowych wydawnictw sprawia, że całość jest jeszcze bardziej autentyczna i pierwotna.

 

 

„The Shadow Elite”, przywołujący brzmieniowo klimat albumów „Thelema.6” i „Zos Kia Cultus” to świetny przykład surowej i bezkompromisowej energii. Z kolei „Sowing Salt” wyróżnia się techniczną precyzją i dynamiką opartą na kontrastujących zmianach tempa. Szczególną uwagę przykuwa „To Drown The Svn In Wine”, osobista dedykacja Nergala dla jego zmarłego ojca Zenona. To bez wątpienia jeden z najbardziej emocjonalnych utworów, stylistycznie bliski ostatnim wydawnictwom Behemoth, lecz zaskakująco krótki – trwa zaledwie trzy i pół minuty. Warto też wyróżnić „O Venvs, Come!”, w którym pojawiają się progresywne elementy i rozbudowane partie chóralne nadające kompozycji niemal ceremonialny charakter. Album kończy monumentalny „Avgvr (The Dread Vvlyvre)” budujący podniosłą atmosferę godną finału, na dodatek zwieńczony zaskakującym brzmieniem gitary akustycznej w ostatnich taktach.

 

„The Shit ov God” to album, który nie sili się na rewolucję i nie jest bez dwóch zdań najlepszą propozycją Behemoth. Imponuje jednak precyzją, samoświadomością i bezkompromisową realizacji zamierzeń artystycznych. Grupa nie ogląda się na trendy i oczekiwania – tworzy muzykę w zgodzie ze sobą. Może jest ona mniej inspirująca, jednak to propozycja dla słuchaczy którzy cenią autentyczność i chcą doświadczać kolejnych rytuałów, które odprawia Nergal z ekipą. Tym albumem Behemoth udowadnia, że w świecie ekstremalnego metalu nie łagodnieje – nadal szarpie, prowokuje i nie daje o sobie zapomnieć. To kolejny ciekawy rozdział w ich pełnej buntu historii.

 

Ocena: 5/6

Szymon Pęczalski

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Anonim

    Niestety muszę to ocenić. Komercyjnie 10/10, natomiast muzycznie 5/10.

  2. Jerzy Ornatowski

    10/10 Petarda!!!

Dodaj komentarz