Baroness i Graveyard aktualnie są w trakcie co-headlinerskiej trasy po Europie, na której nie mogło zabraknąć polskiego akcentu. W niedzielę, 3 listopada formacje zagrały w krakowskim Klubie Studio. Gościem specjalnym na całej trasie byli amerykańscy doom metalowcy z Pallbearer. Zapraszamy do przeczytania naszej relacji tekstowej z wydarzenia.
Pallbearer, którzy otwarli wieczór, aktualnie promują swój ostatni album „Mind Burns Alive” wydany w stajni Nuclear Blast. Tej samej wytwórni, w której ukazują się płyty Graveyard, co pewnie też miało wpływ na ich wybór jako gościa specjalnego. Kwartet z Arkansas zagrał 40 minutowy set który składał się zaledwie (i aż) z 4 utworów. Występ rozpoczął rozbudowany (w wersji płytowej ponad 12 minut) „Silver Wings” z poprzedniego albumu grupy „Forgotten Days”. Powolne, posępne brzmienie zalało wypełniający się ludźmi klub. W środkowej części seta grupa wykonała chronologicznie drugą i trzecią kompozycję ze wspominanej wcześniej „Mind Burns Alive”, czyli „Signals” i „With Disease”. Każdy, kto zna Pallbearer z pewnością kojarzy charakterystyczne, lekko zawodzące wokale i to właśnie one dla mnie były tą problematyczną częścią występu. Być może to kwestia nagłośnienia (urok grania jako pierwszy zespół), ale dla mnie, niestety, na żywo nie brzmiało to tak dobrze, jak na płycie. Koncert zakończył ponad 10 minutowy „Worlds Apart”, kawałek, który otwierał drugi longplay Pallbearer „Foundations of Burden” z 2014 roku. Mimo wszystko, warto było przyjść wcześniej, nawet po to, żeby usłyszeć jak na żywo brzmią kompozycje z nowego, bardzo dobrego albumu Amerykanów.
Polscy fani nie mogą narzekać na częstotliwość wizyt Graveyard w naszym kraju. Ostatni raz zespół zagrał dla polskiej publiczności zaledwie 6 miesięcy wcześniej. Jednak, co innego mogło podnieść ciśnienie tej części publiczności, która przyszła specjalnie na występ grupy z Goeteborga.
Nie wiem, czy to jakieś specjalne zapisy w kontrakcie, czy może wymogi dotyczące ciszy nocnej sprawiły, że jeszcze przed rozpoczęciem imprezy organizator poinformował o skróceniu występu zespołu w stosunku do wcześniejszej ogłoszonej czasówki. Mimo to, „Najdoskonalszy Rythm and Blues z Goteborga” w ciągu swojego godzinnego występu upchnął 11 kompozycji, co i tak jest świetnym wynikiem! Koncert rozpoczął się zgodnie z rozpiską o 20:05 od „Twice”, pochodzącego z ostatniego w dyskografii albumu „6”. Jednak wbrew przypuszczeniom, to wcale nie na ostatnim wydawnictwie zespół oparł swój set (w sumie zagrali z niego jeszcze „Breathe In Breathe Out” oraz zamykający album „Rampant Fields”). „Hisingen Blues” to właśnie ta płyta, z której usłyszeliśmy najwięcej, bo aż 4 kompozycje (w tym największe hity jak „The Siren” czy „Uncomfortably Numb”). Graveyard otwarcie inspiruje się bluesem i hard rockiem lat 70-tych, które od zawsze były wpisane w DNA muzyki metalowej. Nic dziwnego, że Szwedzi regularnie pojawiają się na plakatach największych festiwali skupiających się na cięższych brzmieniach. Każdy, kto był na tegorocznej odsłonie Mystic Festival i trafił na ich występ na Desert Stage z pewnością wie, o czym mówię. Graveyard może faktycznie grają tak, jak grało się 50 lat temu i nie wszystkim musi się to podobać, ale w tej konkretnej stylistyce nie mają sobie równych. Dla mnie występ blues rockowej formacji z Goeteborga wpisał się do grona „tych poprawnych” … zagrali tak, jak od nich tego oczekiwano – ale nic ponadto. Wokalista, Joakim Nilsson, dawał popis swoich możliwości wokalnych, ale w kontakcie z publicznością zdawał się być lekko wycofany (może to ta jesienna aura, może przeziębienie). Pomiędzy utworami miałczał ze sceny, co było nawiązaniem do aktualnego merchu grupy… szkoda tylko, że zapowiadane na social mediach plakaty i koszulki z kotem nie dojechały na krakowski koncert.
Chwilę przed 21:30, z tyłu sceny zawisła płachta z logotypem drugiej gwiazdy wieczoru. Po chwili Baroness pojawili się na deskach Klubu Studio. Obserwując występ, czuć było idealną symbiozę panującą w zespole, a w szczególności chemię pomiędzy liderem Johnem Baizleyem a Giną Gleason.
Gitarzystka, która dołączyła do składu jako ostatnia (w 2017 roku) czarowała publiczność żywiołowymi solówkami. Gina, która w swojej karierze ma między innymi epizod jako członek koncertowego wcielenia Smashing Pumpkins czy występu u boku Carlosa Santany, z każdym kolejnym koncertem w szeregach Baroness udowadnia swój ogromy talent i zaangażowanie. Widać, że Baizley darzy ją zaufaniem i daje pełną swobodę na scenie. Gleason skutecznie potrafi to wykorzystać przyciągnąć uwagę fanów i zyskując tym samym ich sympatię. Zresztą cały obecny line-up Baroness wydaje się być najbardziej zgranym w ponad 20-letniej historii grupy. Baroness rozpoczęli koncert od dwóch kompozycji z wydanego w ubiegłym roku „Stone”, krążka zamykającego ich dyskografię. Główny set składał się z dziesięciu kompozycji i zawierał utwory z każdego z sześciu albumów Amerykanów. Nie zabrakło hiciarskiego „Shook me” (Baroness dostało za ten utwór nominacje do nagrody Grammy) czy klasycznego „Isak” z debiutu. John kilkukrotnie podkreślał, że uwielbia grać w naszym kraju i chwalił zaangażowanie publiczności w występ. Pot lał się strumieni nie tylko z szalejących fanów. Perkusista Sebastian Thomson w pewnym momencie koncertu musiał pozbyć się przemoczonej koszulki Blood Incantation (swoją drogą zespół zagra w Krakowie w 2025 roku!). Im bliżej końca koncertu, tym mocniej było czuć presję czasu, pod jaką grało Baroness. Basista Nick Jost pod koniec „Borderlines” nerwowo poklepywał się po nadgarstku sygnalizując, że kończy im się czas. Z tego względu formacja w ostatniej chwili zmieniła swoją setlistę. Zaplanowany „Jake Leg” pierwotnie znajdujący się na drukowanej setliście, nie został zagrany. Występ zakończył się za to jednym z bardziej przebojowych utworów w dyskografii grupy „Take My Bones Away”. Kwartet po sześćdziesięciu minutach zszedł ze sceny, a techniczni pojawili się by złożyć sprzęt. Jednak Baroness chyba naprawdę muszą kochać grać w Polsce (i chyba ktoś z managementu pozwolił im pożegnać się z publicznością w należyty sposób). Po krótkiej, ale treściwej kanonadzie oklasków kwartet zdecydował się jeszcze raz pojawić na scenie. Żywiołowe „The Sweetest Curse” z drugiego w dyskografii albumu, to przykład na to, jak powinny wyglądać bisy!
To był udany wieczór. Szkoda tylko, że zespoły były zmuszone skrócić swoje występy. Jednak biorąc pod uwagę ciepłe przyjęcie i oddanie fanów, jestem przekonany, że szybko powrócą do naszego kraju. W między czasie polecamy sprawdzić bogate portfolio Knock Out Productions, w którym między innymi takie perełki, jak wspominane wcześniej Blood Incantation (z jedną z najlepszych płyt 2024 roku na koncie), Lucifer (z którymi Joakim Nilsson z Graveyard nagrał cover Breakoutu), Gojira, High Vis czy wspólny występ dwóch legendy z Nowego Yorku: Life of Agony i Biohazard!
Grzegorz Bohosiewicz
Ten post ma jeden komentarz
Dobra relacja. Faktycznie szkoda,że zespoły musiały grać krócej ,niż wcześniej było to zaplanowane.