IKS

Bad Boys: Ride or Die | reż. Adil El Arbi, Bilall Fallah | Film [Recenzja] | dystr. United International Pictures Sp z o.o.

Od premiery pierwszego filmu z serii „Bad Boys” minęło 29 lat. Długometrażowy debiut Michaela Baya okazał się ogromnym sukcesem komercyjnym i przy okazji otworzył reżyserowi drogę do ogromnej hollywoodzkiej kariery. I choć produkcja ma swoje wady, to nawet dziś, po blisko trzech dekadach, dalej potrafi bawić, a przez wielu kinomanów uznawana jest za klasyk gatunku „Policyjnej Komedii Kumpelskiej”.  Zainteresowanie fanów filmami z cyklu „Bad Boys” było tak duże, że wytwórnia zdecydowała się na nagranie aż trzech kontynuacji, w tym tej najnowszej, okraszonej podtytułem „Ride or Die”. I mimo, że ostatniej odsłonie serii znacznie bliżej do „Szybkich i Wściekłych” niż do klasycznych Buddy Cop Movie typu „Zabójcza Broń”, duch pierwszego filmu Baya dalej jest wyraźnie wyczuwalny. I tak samo jak oryginał, przy odpowiednim nastawieniu może być idealną odmóżdżającą rozrywką na upalny wakacyjny wieczór .

Historia „Ride or Die” jest kontynuacją tej znanej z „Bad Boys for Life”, jednak, jak to w przypadku tego typu filmów bywa, nie jest ona szczególnie zagmatwana i nawet bez znajomości poprzednich części szybko złapiemy o co w tym wszystkich chodzi. Detektywi Mike Lowrey (WIll Smith) i Marcus Burnett (Martin Lawrence) tym razem muszą oczyścić dobre imię tragicznie zmarłego w poprzedniej odsłonie serii kapitana Howarda, którego ktoś próbuje wrobić w konszachty z kartelem narkotykowym. Scenarzyści postanowili urozmaicić historię, dodając do niej wątek egzystencjalnych rozterek, których punktem wyjścia jest zawał serca, jaki przeżywa w jednej z pierwszych scen grany przez Lawrence’a bohater. Dzięki temu, poza setkami wystrzelonych nabojów i spektakularnych wybuchów, dostajemy kilka  psychodelicznych sekwencji (w moim odczuciu nie do końca pasujących do konwencji filmu) oraz znacznie więcej powodów do śmieszkowania (jak najbardziej uzasadnionych, jednak nie zawsze dobrze zrealizowanych).

 

Za kamerą, podobnie jak w przypadku poprzedzającego filmu, stanęli Adil El Arbi i Bilall Fallah. Belgijski duet za cel postawił sobie, by każda, nawet niepozorna scen była jak najbardziej widowiskowa. Przez to film jest przeładowany dziwacznymi ujęciami i montażem rodem z TikToka czy Youtubowych shortsów. Przełożyło się to na chaotyczny początek, w którym zamiast stopniowo budowanego napięcia i wprowadzenia widza w historię, dostajemy dokładnie odwrotny skutek. Na szczęście, fabularne skróty i przeskoki, jakie serwują nam twórcy, nie są zbyt uciążliwe, bo scenariusz na dłuższą metę jest na tyle przewidywalny, że bez trudno można odgadnąć co za chwilę się wydarzy.  Jednak, jeżeli uda nam się przebrnąć przez pierwszą część produkcji, wtedy wraz z głównymi bohaterami trafiamy w samo serce akcji. Właśnie tam film prezentuje się znacznie lepiej i wreszcie zaczyna łapać rytm.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Sekwencje akcji stanowią jego najmocniejszą stronę. Są różnorodne, a to co najważniejsze, zgrabnie łatają wszelkie fabularne dziury i uproszczenia, których niestety w „Ride or Die” jest dość sporo. Efekciarski styl filmowania El Arbi i Fallah w scenach akcji sprawdza się zaskakująco dobrze. Wszystko to, przez co film kuleje w pierwszej połowie w pewnym momencie staje się jego zaletą. Wszelkiego rodzaju żonglerki kamerą, stylizowanie ujęć na grę komputerową wpisuję się  w konwencję nowoczesnego filmu akcji, jakim bez wątpienia jest czwarta odsłona „Bad Boys”

To, co zawsze było wyznacznikiem serii, czyli przeplatanie scen akcji z humorystycznymi wstawkami,  w przypadku „Ride or Die” nie zawsze gra tak, jak chcieliby tego jego twórcy.  Mimo wrodzonej predyspozycji Martina Lawrencea do komediowania, w niektórych scenach warstwa humorystyczna pozostawia wiele do życzenia (fiksacja Burnett na punkcie słodyczy jest co najmniej dziwna). Mamy kilka przezabawnych scen (kradzież ubrań!), ale na każdą z nich przypada dwa razy więcej takich które zaledwie usiłują być śmieszne (a czasem na staraniu tylko się kończy). Przyczyny takiego stanu rzeczy doszukiwałbym się w kiepsko rozpisanych dialogach, kręcących się wokół egzystencjalnych rozterek Burnetta, które głównie w pierwszej połowie filmu zamiast bawić potrafią zwyczajnie męczyć. Will Smith i Martin Lawrence nie mieli szczególnie wymagającego zadania i zaprezentowali się zgodnie z oczekiwaniami, jakie towarzyszą niezobowiązującemu blockbusterowi. Ale czy chemii pomiędzy głównymi bohaterami wystarczyłoby na kolejny film z serii ? w to szczerze wątpię… Na szczęście na drugim (i trzecim) planie pojawiają się nowe postacie, które przy odrobinie pomysłowości scenarzystów , są w stanie przejąć pałeczkę i stać się pełnoprawnymi bohaterami kolejnych odsłon „Bad Boys”.

 

zdj. materiały promocyjne

„Bad Boys : Ride or Die” to film, który ma za zadanie przede wszystkim bawić i mniej więcej od połowy w pełni wykonuje swoje zadanie. Will Smith za tą rolę nie dostanie kolejnego Oscara (gdybym był złośliwy, to powiedziałbym, że bardziej celuje w złotą malinę), ale aż miło popatrzeć, jak wykorzystuje umiejętności, które nabył na pamiętnej gali i okłada bandziorów na prawo i lewo. Miejscami poziom żartów jest porównywalny z tym prezentowanym przez polskie kabarety, ale mimo to w filmie pojawia się kilka naprawdę śmiesznych scen. W końcowym rozrachunku dostajemy typowy wakacyjny średniak , który przy odpowiedniej ilości popcornu umili wieczór każdemu, kto nie oczekuje od filmu górnolotnych przeżyć artystycznych.

 

Ocena: 3/6

Grzegorz Bohosiewicz

 

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz