IKS

AyAhuasca [Rozmowa]

AyAhuasca (czyt. Ajałaska) to czwórka przyjaciół. W skład zespołu wchodzą Kuba Długosz (wokalista i gitarzysta oraz autor tekstów, kompozytor i pomysłodawca nazwy zespołu), Kamil Mietelski – gitarzysta i kompozytor, dał podwaliny pod utworzenie pierwotnego składu, Paweł Surowiec (basista) oraz Jakub Skuza (perkusja). 

Paweł Zajączkowski: Cześć Panowie! opowiedzcie trochę o sobie, skąd się wzięliście? Zbyt wielu informacji o Was nie ma w sieci poza informacją o sukcesie młodych talentów w Chęcinach.

 

Kuba Długosz: Zespół zadebiutował na scenie w roku 2021 podczas corocznych obchodów zamku w Chęcinach. Dobre przyjęcie przez lokalną publikę było dla nas bodźcem do nagrania pierwszego dema pt. Szare ulice-szare dnie. Następnie zarejestrowaliśmy drugie demo „Słońce mieć”. Był to szorstki komentarz w stronę okresu pandemicznego. Ta piosenka pozwoliła nam dotrzeć do szerszej publiczności i stała się rozpoznawalnym znakiem grupy. Wyjściowy skład zespołu stanowili wtedy: Kuba Długosz – gitara/wokal – Kamil Mietelski – gitara – Paweł Surowiec – gitara basowa – Robert Kosowski – perkusja. W tym składzie nagraliśmy również pierwszy w pełni profesjonalny singiel „Między Słowami” wraz z teledyskiem. Niedługo potem, w wyniku rozbieżnej wizji z grupy odszedł Robert, a miejsce za perkusją zajął Jakub Skuza. W nowym składzie został nagrany kolejny singiel „Uciekaj stąd!” w zaledwie kilka dni. Przełomowym momentem było nagranie pierwszej płyty. Zespół zarejestrował materiał między 18 a 23 listopada 2022 r. w Kongo Studio, a premiera miała miejsce 22.01.23r. Promuje ją singiel „PoPowa”, który opowiadał o naszym zderzeniu z branżą showbiznesu.  

 

Kamil Mietelski: Jako zespół powstaliśmy w 2020 roku. Ale to nie była nasza pierwsza styczność z muzyką w tym składzie. Otóż w 2016 roku z inicjatywy Kuby powstał zespół Efekt Motyla, ale band nie przetrwał próby młodych temperamentów. Każdy z nas poszedł w swoją stronę. Przeprowadziłem się w tym czasie do Chęcin. Tam szlifowałem rzemiosło w domu, występując okazjonalnie w lokalnych projektach. Tak samo zresztą robił Skuza. A Długosz natomiast nagrał swój pierwszy album grając i śpiewając samemu jakieś zwariowane bluesowo-psychodeliczne rzeczy okraszone poezją. Upłynęło nam tak parę lat. Spotkałem Robsona (Roberta Kosowskiego) i zaczęliśmy sobie niezobowiązująco grać. Z czasem zrodziły się pomysły, by spróbować założyć zespół. Jako, że już od dawna ładowała się we mnie chęć grania w zespole, to zacząłem na poważnie dzwonić po znajomych. Bardzo szybko zresztą dodzwoniłem się do Kuby D., co było raczej kwestią czasu. On na próbę przyprowadził Pawła. Początkowo na próby przyjeżdżał też Michał i grał na gitarze. Tak oto w piątkę byliśmy swego rodzaju podwaliną tego wszystkiego. Czymś, z czego wyewoluowała po czasie AyAhuasca. Czas wyrzeźbił obecny skład. 

 

PZ: Czemu nazwa AyAHUASCA? I co się kryje za tytułem albumu „Amor Fati”?

 

KD: Nie jest zbyt łatwo ostemplować jednym czy dwoma słowami to, co gramy. Dlatego szukaliśmy czegoś oryginalnego. Nazwa AyAhuasca przyszła mi do głowy przypadkiem, aczkolwiek oddaje charakter naszej muzyki. Faktem jest, że jej zapis sprawia czasem kłopot, dlatego rozważaliśmy parę razy zmianę nazwy, ale na tym etapie to trochę bez sensu. Już trochę pod nią gramy i co najważniejsze pod nią wydaliśmy debiutancką płytę. Sam album „Amor Fati” to koncept, który opowiada o współczesnej naturze człowieka. O nadmiernym hedonizmie i apetycie na popularność. Dotyka również tematu platonicznej miłości oraz komentuje blaski i cienie otaczającej nas rzeczywistości. Wiesz, obecny dobrobyt i wielkie możliwości, które dzisiaj oferuje świat, potrafią dość szybko i łatwo zepsuć nasze szeroko pojęte człowieczeństwo. „Amor Fati” jest filozofią, która według mnie pozwala złapać dystans i trochę zastanowić się nad tym, jak to życie odebrać i nie zwariować. Wszystko, co spotykamy na swojej drodze: cierpienie, stratę czy radość, to wszystko jest potrzebne, by odbierać życie w realny sposób. Dlatego zaakceptowanie tego faktu potrafi uwolnić. Natomiast obecny model człowieka odrzuca wszelki dyskomfort. Każdy chce błyszczeć, bawić się i śmiać, a tak się po prostu nie da, co potwierdzają nieustanne skandale tych wszystkich wiecznie szczęśliwych. Nie jestem ponad to wszystko, ale staram się tego uczyć i wyciągać wnioski. Reszta odpowiedzi na to pytanie znajduje się na naszej płycie.

 

KM: Jako ciekawostkę dodam że graliśmy jako zespół już ponad pół roku zanim zaczęły padać pierwsze propozycje na nazwę zespołu. Kuba zaproponował Ayahuasca, co, jak osobiście uważam, pasuje idealnie. 

 

PZ: Jakich efektów gitarowych używaliście przy nagrywaniu płyty? Płyta ma prawdziwe retro brzmienie. Jak je osiągnęliście?

 

KD: Brzmienie tego albumu nawiązuje do polskiego rocka lat 80. Wiesz, tych wszystkich chorusów czy delayów. Dla mnie ten sound ma w sobie coś autentycznego i fajnie było się z tym zmierzyć. Nawet pokuszę się, że umożliwiło mi to w pewnym sensie zdefiniowanie własnego brzmienia. Lubię w muzyce dużo przestrzeni. Sama płyta jest dość eklektyczna i uważam, że trudno ją zaszufladkować. Jeśli chodzi o sprzęt, to z pewnością mogę obalić twierdzenie, że potrzeba jakiegoś wypasu. To raczej kwestia pomysłu. Wiesz, tam gdzie kończy się kasa, zaczyna się kreatywność. Aktualnie gram na 100 watowym wzmacniaczu: Fender Mustang III v2 i na nim też nagrywałem album. To combo oferuje wszystko czego na ten moment mi trzeba. Osobiście jestem zdania, że najbardziej liczy się pomysł na kompozycję i umiejętne wydobywanie dźwięku z instrumentu. Myślę czasem o przerzuceniu się na lampę, ale na ten moment to dla mnie nieopłacalne i dość problematyczne w kwestii transportu.
 

KM: Moje ostateczne brzmienie w utworach klarowało się na przestrzeni czasu. Między rozpoczęciem pracy nad piosenka do czasu jej definitywnego ukończenia. Zajmowało to czasem parę tygodni. Nie będę ukrywał, że w dużej mierze wywodzę się z muzyki metalowej. Wychowałem się na takich kapelach jak Judas Priest czy Black Sabbath. Dlatego repertuar AyAhuascy był dla mnie dużym wyzwaniem. Kuba miał duży wpływ na to bym zjeżdżał gainem z brzmienia. Jak to mawiał „za dużo mięsa synu!„. Co finalnie dało bardzo zadowalający efekt. Myślę, że nieźle mi wyszło takie przebranżowienie się stylistyczne 

 

PZ: To, jak brzmi „Amor Fati”, to świadomie obrana ścieżka czy bardziej wypadkowa tego, co się dzieje między Wami, kiedy wspólnie gracie?

 

KD: Tak, to świadomie obrana ścieżka. Od momentu kiedy postanowiliśmy nagrać płytę i zbudowaliśmy studio układałem w głowie wizję tego jak to wszystko ma wybrzmieć. Niektóre piosenki też narzucały konkretny sound. Oczywiście wypadkowa wspólnego grania, o której wspomniałeś, jest dla mnie fundamentem zespołu jako zespołu. Wspólna improwizacja nie tylko scala to jak gramy, ale też wpływa podświadomie na stylistykę tego drugiego.

 

Jakub Skuza: Od siebie mogę jedynie dodać, że tak jak sam koncept płyty jest dogłębnie przemyślany, tak sam styl i sound jaki prezentujemy jest de facto wypadkową najróżniejszych stylów z których się poniekąd wywodzimy. Każdy z nas prywatnie słucha nieco innej muzyki i myślę, że to jak zgrabnie przemycamy do kompozycji różne inspiracje, potwierdza jedynie, jak dobrze potrafimy się dogadać i zrozumieć w znaczeniu muzycznym.

 

 

PZ: Jak powstał materiał na płytę?

 

KD: Jak to bywa przypadku debiutów, większość materiału powstała na długo przed AyAhuascą. Dla mnie muzyka nie ma terminu przydatności. Komponujesz i wrzucasz do szuflady. A po jakimś czasie niektóre melodie same cię odnajdują i przychodzą prosząc o zrobienie z nich piosenki. Myślę, że nie w tym momencie nie mam jakiegoś własnego patentu na komponowanie. Trzeba być czujnym i nie przegapić momentu natchnienia. 

 

KM: Utwory do debiutanckiego krążka wybieraliśmy z licznego repertuaru przygotowywanego przez ponad 2 lata grania. A trochę się tego nazbierało.  Większość z tych piosenek powstało jeszcze przed AyAhuascą. W czasach w których ja czy Kuba Długosz dopiero rozwijaliśmy rzemiosło gitarowe marząc o wielkiej scenie. I mówiąc serio, marzymy dalej, ale już rozpoznajemy właściwy kierunek. Gdy zawiązał się skład, wyciągnęliśmy stare zamysły tworząc z nich piosenki. Zaczął się wtedy klarować jakiś styl. Natomiast przy wyborze piosenek na album kierowaliśmy się także tym by pokazać naszą muzę jak najszerzej. W końcu tacy jesteśmy. Stąd też na jednej płycie znalazły się reggae’owe nuty, rockowe riffy czy psychodeliczna ballada. Każda piosenka ma swoją historię. Niektóre powstały w głowie jednej osoby po czym zostały odegrane przez resztę. Inne powstawały wysiłkiem współpracy lub przy improwizacji. Jako że każdy z nas ma swoje ulubione piosenki pośród naszej twórczości, niewątpliwie propozycje songów na płytę nie były identyczne.  Wynika to z ulubionych stylów muzycznych z którymi każdy z nas się najmocniej identyfikuje. Jednak cel był jeden, moon-rock! 

 

PZ: Z kim spoza zespołu pracowaliście nad płytą?

 

KD: W zasadzie tylko z jedną. Był to Jacek Stasiak, który prowadzi Kongo Studio, gdzie nagrywaliśmy. Stworzył dobre warunki zarówno muzyczne jak i klimatyczne. Zapewnił nocleg. Co najważniejsze, był bardzo otwarty na różne wizje i potrafił nas wesprzeć w różnych momentach. Poza tym to również pogodny i bardzo cierpliwy gość. A uwierz mi, jeśli dopieszczam muzykę w studiu, to bywam nieznośny i zmienny. Wizja wizją, ale muzyka dla mnie to przede wszystkim próba uchwycenia pewnej emocji, dlatego czasem muszę robić kilka rzeczy na raz. Wiesz, każdy ma swój tryb. Ogólnie to był świetny czas. Nawet higiena pracy była zachowana! Pracowaliśmy między 10 a 18, a potem impreza!

 

KM: Jacek fajnie nas poprowadził przez proces nagrywania płyty. Tym bardziej, że była to pierwsza płyta w tym składzie.

 

Paweł Surowiec: Nie zapominajmy też o towarzystwie znanych Polaków m.in. Jan III Sobieski, Pan Tadeusz czy Baczewski. Bez ich obecności na pewno nie wznieślibyśmy się ponad chmury!

 

PZ: (śmiech) Jak oceniacie odbiór materiału? 

 

KD: Odbiór jest dobry, co potwierdza atmosfera na naszych koncertach. Ludzie dobrze reagują na nas i naszą muzykę. Co najważniejsze dobrze się bawią. Stawiamy też bardzo duży nacisk na kontakt z publiką. Chcemy dać im coś więcej niż samą muzykę. Jeśli zaś pytasz o social media i internetową formę odbioru, to jesteśmy na etapie rozkręcania tego tematu. Tak naprawdę, co zarobimy na graniu, to inwestujemy w promocję czy nagrania, dlatego, że na ten moment działamy na własną rękę. Mamy już także stały fanbase, który zaczął wykraczać poza kręgi znajomych i znajomych znajomych. Ostatnio zaprosił nas do siebie Makak z Antyradia, co zaowocowało nowymi lajkami na fanpage’u. Cieszy to, że ludzie pozytywnie reagują na nasza muzykę, to nas dodatkowo napędza. 

 

KM: Album budzi także emocje w nas samych. Jest ukoronowaniem naszej dotychczasowej pracy. Swoistym zamknięciem epizodu zwanym „początek”. Jesteśmy zmotywowani, by tworzyć dalej z zasadą „co przyniesie serce”. Już powstaje nowa twórczość, która z płytą „Amor Fati” ma jedną wspólną cechę, zróżnicowanie.

 

PZ: Kto jest odpowiedzialny za solo w kawałku „Rewolta”? Brzmi świetnie!

 

KD: WINNY! Oczywiście miło mi to słyszeć! Marzyło mi się zagrać coś takiego, dlatego napisałem tego typu kawałek. Byłem wtedy zakochany w utworze Funkadelic zespołu Maggot Brain. Lubię psychodele, jest inspirująca. Z jednej strony oferuje ci możliwość wydobycia dowolnego dźwięku w swojej przestrzeni, a z drugiej sama prowadzi w odpowiednim kierunku, jeśli umiesz się na nią otworzyć. To solo to właśnie przykład tego, jak grając niewiele, można zagrać wszystko, co dany kawałek potrzebuje.

 

PZ: Plany koncertowe w najbliższym czasie? Czego można spodziewać się po Was na żywo? Macie tylko 8 piosenek na „Amor Fati”, co nie jest wadą, jeśli chodzi o długość albumu, ale może być wyzwaniem koncertowym.

 

KD: Album to album. Wizja i koncept dały nam 8 utworów. Natomiast autorskiej muzyki mamy spokojnie na ponad 2h grania. Jeśli chodzi o mnie, to uwielbiam koncerty. AyAhuasca to zwierz sceniczny, zawsze dajemy niezłe show. Nawet gorączka nam nie przeszkadza, co nie Kamil? Poza tym my zawsze gramy tak jakby pod sceną było co najmniej 100 tys. ludzi. 

 

KM: Co do koncertów – tu nie ma o czym opowiadać. Trzeba przyjść i przeżyć to na własnej skórze! A proszę wierzyć jest co. 

 

JS: Zgodzę się z przedmówcami, klimat na koncertach jest absolutnie niepowtarzalny, a najcenniejszą nagrodą dla nas jest energia, która wraca z publiki. Natomiast co z koncertami? Na tę chwilę zdarza nam się grać dwa koncerty w tygodniu. Planujemy utrzymać taką tendencję, a w najbliższym czasie szykujemy się na koncert w Bielsku Białej i na kilka innych, większych wydarzeniach. Czas pokaże gdzie będziemy za miesiąc czy za pół roku, dlatego serdecznie zapraszamy na nasze social media by być ze wszystkim na bieżąco!

 

Rozmawiał: Paweł Zajączkowski

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz