IKS

Aaron Bruno (Awolnation) [Rozmowa]

awolnation-rozmowa

Cały czas pamiętam czasy, kiedy właściwie gdzie się człowiek nie ruszył, w głośnikach słychać było utwór „Sail” amerykańskiej formacji Awolnation, na której czele stoi Aaron Bruno. W tamtym okresie, przyznaję się, nie zagłębiałam się bardziej w twórczość Awolnation, „Sail” w zupełności mi wystarczał, jeśli chodzi o tę grupę. Dopiero parę lat później zorientowałam się, że to był błąd, gdyż kapela ta ma zdecydowanie więcej do zaoferowania. Swoją „ofertę” Awolnation zaprezentuje niedługo w Polsce, gdyż 19 czerwca wystąpią w warszawskim klubie Proxima. Tak swoją drogą, z Aaronem naprawdę przyjemnie się rozmawia. Poruszyliśmy parę bardzo ciekawych tematów, w tym moc muzyki, romantyczność i Linkin Park.

 

Agata Podbielkowska: Cześć Aaron, jak się miewasz?

 

Aaron Bruno: Miewam się dobrze, przepraszam za te 4 minuty spóźnienia.

 

 

AP: Nic się nie stało, 4 minuty spóźnienia w tej branży to jest nic.

 

AB: Zgadzam się, ale ja po prostu lubię być na czas.

 

 

AP: Doskonale Cię rozumiem, bo ja też nie znoszę się spóźniać. Pierwsza rzecz… Ty mieszkasz w LA, zgadza się?

 

AB: Nie w samym LA, ale w tych okolicach.

 

 

AP: To powiedz mi proszę, jak teraz wygląda sytuacja po tych koszmarnych pożarach z początku roku? Rozmawiałam niedawno ze znajomym z Los Angeles i powiedział, że właściwie dopiero teraz miasto powoli zaczyna się z tego wszystkiego wygrzebywać.

 

AB: Ja mieszkam w górach, czyli tam, gdzie te pożary szaleją najbardziej, więc szczerze powiedziawszy jestem już do tego przyzwyczajony. Przeżyliśmy tu już mnóstwo różnych pożarów. To nieodłączna część życia w tym miejscu.

 

 

AP: No tak, mieszkając w tamtych okolicach z pożarami po prostu trzeba się mierzyć i tyle. Rozumiem, że Twoim bliskim nic się nie stało?

 

AB: Wszyscy jesteśmy cali.

 

 

AP: To się bardzo cieszę. To teraz przejdźmy już do rozmowy o Twojej karierze. Niedługo ruszasz w trasę, podczas której zahaczysz też o Polskę, ale o tym zaraz. Najpierw powiedz mi, jak zmienił się Twój stosunek do jeżdżenia w trasy, bo podejrzewam, że jakieś zmiany zaszły, zwłaszcza po tym, jak zostałeś tatą.

 

AB: Mój stosunek do jeżdżenia w trasy zmienił się diametralnie. Jeśli mam zostawić rodzinę, to chcę spędzić ten czas bardzo produktywnie, mieć coś, na czym mogę się skupić. Bardzo ciężko jest zostawić swoich bliskich na tak długo, dlatego jeśli muszę to zrobić, to chcę jak najlepiej ten czas wykorzystać. To może być pisanie nowych piosenek, nagrywanie nowych pomysłów, poznawanie nowych ludzi. Chcę po prostu być bardzo aktywny.

 

Plakat nadchodzącego koncertu Awolnation w warszawskim klubie Proxima

 

AP: Bycie aktywnym jest chyba najlepszym sposobem na radzenie sobie z długimi rozstaniami  z bliskimi. A teraz pytanie, które zadaję wszystkim mającym w niedalekich planach odwiedzić Polskę muzykom – jakie są Twoje najlepsze wspomnienia z tego kraju?

 

AB: Jakoś 10 lat temu graliśmy na jednym z letnich festiwali w Polsce. Pamiętam, że żeby dostać się na scenę, musieliśmy przebyć dość spory kawałek. Była ulewa. Lało tak bardzo, że myśleliśmy, że festiwal zostanie odwołany i wszyscy rozejdą się do domów. Powiedzieli nam jednak, że nic z tych rzeczy i bez względu na pogodę nasz występ się odbędzie, musimy go jedynie trochę skrócić. Podjechaliśmy do sceny jakimś samochodem. Serio, chyba nigdy w życiu nie doświadczyłem takiego deszczu, jak wtedy. Niektórzy faktycznie opuścili festiwal, ale większość ludzi została. To był jeden z najwspanialszych występów Awolnation. Ludzie skakali, śpiewali, widać było, że świetnie się bawią. To było niesamowite doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę. Zdaję sobie więc sprawę, jaką cudowną, oddaną i pełną pasji publicznością są Polacy i bardzo to doceniam.

 

 

AP: Bardzo się cieszę, że pokazaliśmy się od tej najlepszej strony. Wybacz ten deszcz…

 

AB: Ha, to było właściwie wspaniałe. Ten deszcz, to, że wszyscy byliśmy przemoknięci, dodał magii. Chyba nawet wskoczyłem w tłum.

 

 

AP: Fakt, deszcz na festiwalu dodaje magii, poczułam to w zeszłym roku na Mystic Festival w Gdańsku, pod koniec koncertu Bring Me The Horizon i przez cały występ Chelsea Wolfe. Byłam przemoknięta do suchej nitki, ale bardzo szczęśliwa. Wracając do Ciebie, to w zeszłym roku pod szyldem Awolnation ukazał się fantastyczny album „The Phantom Five”. W niektórych wywiadach puściłeś delikatny sygnał, iż istnieje ewentualność, że mamy do czynienia z ostatnim albumem Awolnation. Nadal takie myśli chodzą Ci po głowie, czy jednak gdzieś tam na horyzoncie majaczy wizja nowego krążka?

 

AB: Ze mną jest tak, że zawsze tworzę. Dopóki nie skończą mi się pomysły, będę tworzył. Na razie takowe mi się nie kończą. Nie jestem jednak pewien, czy jeszcze wydam jakiś longplay. Może będę wydawał po jednej piosence rocznie, może wydam jakąś Ep-kę z pięcioma utworami, nie wiem. Nie jestem pod skrzydłami żadnej wytwórni, działam niezależnie, nikt nie mówi mi, co mam robić, nikt mi nic nie narzuca, więc mogę robić, co chcę, w jakiejkolwiek odpowiadającej mi formie i bardzo mi z tym dobrze.

 

 

AP: To są właśnie dobre strony niezależności w tej branży, działasz na własnych zasadach, nie masz presji z zewnątrz.

 

AB: Zgadza się. Ja sam wywieram na siebie bardzo dużą presję, zatem ostatnim, czego potrzebuję to presja ze strony innych.

 

 

AP: Ludzie potrafią być wystarczająco ostrzy dla siebie samych i nie potrzeba im dodatkowego „bata nad głową”. W tym roku wypadła 10 rocznica wydania albumu „Run” i pamiętam, że w którymś z wywiadów powiedziałeś, że wtedy, po tym, jak osiągnąłeś sukces dzięki „Sail”, który to sukces „Run” przypieczętował, wreszcie nie musiałeś nikomu udowadniać, że warto słuchać Twojej muzyki. Czy ten sukces dociera dzisiaj do Ciebie może jeszcze bardziej, niż wtedy, ponieważ teraz patrzysz na to z pewnej perspektywy, a wtedy byłeś w środku huraganu?

 

AB: Z jednej strony bardzo doceniam tę więź z ludźmi, którą mam dzięki swojej muzyce, jednakże, jeśli pozwolę temu zawładnąć mną w za dużym stopniu, to stanę się wręcz zbyt świadomy tego wszystkiego. To czasem bywa trochę przerażające. Ja w żaden sposób nie różnię się od Ciebie, mojej żony i tak dalej. Po prostu złożyło się tak, że tworzę piosenki, które trafiają do ludzi. Wydaje mi się, że nie powinienem siebie mentalnie za to za bardzo nagradzać, bo gdzieś bym się w tym wszystkim zagubił. Chcę podtrzymać płomień mojej twórczości, chcę iść dalej przed siebie. Kocham muzykę i nie chcę, żeby ego za bardzo urosło. Nie wydawałbym oczywiście swojej muzyki, gdybym nie uważał, że jest dobra, ale to, że odniosłem sukces jako muzyk nie oznacza, że wiem o życiu więcej, niż inni. Staram się stąpać twardo po ziemi.

 

Aaron Bruno/ zdj. Greg Flack

 

AP: Twój stosunek do sprawy jest bardzo zdrowy. Z jednej strony trzeba siebie doceniać, z drugiej strony jednak nie można pozwolić, by ego za bardzo urosło. Niestety mnóstwo ludzi cierpi na przerośnięte ego i staje się ono ważniejsze, niż sama praca, którą wykonują. W Twoim przypadku trzeba pamiętać, że to, co tworzysz pomaga wielu ludziom, muzyka ma moc ratowania życia i podejrzewam, że sporo osób Ci to powiedziało. Usłyszenie czegoś takiego na pewno jest szokiem, zwłaszcza na początku kariery. Czy teraz czujesz się lepiej przygotowany na tego typu wymianę zdań z fanami?

 

AB: Przyzwyczaiłem się do tego i zaakceptowałem to. Kiedy wydarzyło się to po raz pierwszy, trudno mi było w to uwierzyć. Nie byłem w stanie pojąć swoim umysłem, że to naprawdę się stało, że to nie był tylko sen. Teraz, po tylu latach przyzwyczaiłem się do tej odpowiedzialności. Jeśli więc spotykam kogoś, kto ma wytatuowane słowa mojej piosenki, a to zdarza się non stop, przynajmniej w czasie trasy, potrafię na to reagować. Ciekawe jest to, że właściwie nigdy nie spotkałem osoby, która miałaby wytatuowane słowa „Sail”, to zawsze są inne utwory. Cieszy mnie niezwykle, że ta nasza „rodzina” nawiązuje więzi z mniej popularnymi numerami. Muzyka wielokrotnie ocaliła również moje życie, cieszę się, że ją mam i cieszę się, że mogę też dzięki niej pomóc innym. Muzyka to moja terapia.

 

 

AP: Wspaniała musi być świadomość, że coś, co stworzyłeś i co pomogło Tobie, pomaga też innym ludziom.

 

AB: Tak, to cudowne uczucie.

 

 

AP: Wspomniałeś utwór „Sail”, który jest Twoim największym hitem. Jeśli chodzi o tego typu kawałki, właśnie te najpopularniejsze, to zauważyłam, że muzycy dzielą się na dwie grupy: część uważa te piosenki za błogosławieństwo, a część za przekleństwo. Do której grupy należysz Ty?

 

AB: Ja kocham „Sail”. Uważam, że ten kawałek przetrwał próbę czasu. Na płycie, na której „Sail” się znalazł było parę innych numerów, które wtedy uważałem za te posiadające największy potencjał. Gdybym wtedy miał wybrać, które piosenki z „Megalithic Symphony” zdobędą największą popularność, „Sail” nie byłoby nawet w pierwszej piątce. Czas pokazał, że bardzo się myliłem. To jest też dowód na to, że my, artyści, tak naprawdę nie wiemy, co robimy. Staramy się po prostu dać z siebie wszystko, tworzyć coś, w co wierzymy. Ludzie z wytwórni, z radia, wszyscy ci, którzy odpowiedzialni są za wskazanie, czego ludzie chcą słuchać, za uderzenie w ich gusta, też nie zawsze mają rację. To z resztą tyczy się nie tylko muzyki. Wracając do „Sail”, ja naprawdę uwielbiam ten numer, kocham go grać. Mam w sumie szczęście, że to właśnie „Sail” zdobył taką popularność, a nie inne utwory. Na każdym albumie jest kilka kawałków, które tej próby czasu nie przetrwały. Na „Megalithic Symphony” było parę ballad, o których myślałem, że mają potencjał na osiągnięcie komercyjnego sukcesu. Całe szczęście, tak się nie stało. „Sail” to w sumie taka cięższa ballada, zawsze kochałem ciężką muzykę, rozumiem więc doskonale, czemu ten numer przypadł do gustu tak wielu osobom.

 

 

AP: Ja nadal pamiętam ten czas, kiedy „Sail” słychać było właściwie wszędzie. Fajny okres. Teraz tak… w utworze „Panoramic View” z „The Phantom Five” jest linijka „A romantic fool, I believe in magic”. Czy w dzisiejszych czasach, według Ciebie, bycie romantykiem jest czymś pożądanym, czy wręcz przeciwnie?

 

AB: Cóż, z pochodzenia jestem Włochem, więc mam w sobie dużo romantyczności. Jeśli jesteś artystą, to też właściwie pewnym jest, że tę romantyczność w sobie masz. Ja uwielbiam piękne historie miłosne, inspiruje mnie również tragedia, nie stronię też od komedii romantycznych. Mam wrażenie, że bycie romantycznym znowu staje się modne.

 

 

AP: Ja może tego powrotu romantyczności na razie za bardzo nie widzę, ale mam nadzieję, że masz rację, bo ja sama zdecydowanie jestem romantykiem. Kwiaty, najlepiej czerwone róże, wino, poezja, świeczki – to moje klimaty.

 

AB: Wspaniałe jest to uczucie motylków w brzuchu, kiedy jest się w relacji z drugim człowiekiem. Nie mówię tutaj tylko o związku, ale też o przyjaciołach, rodzinie. Również książki, filmy, czy muzyka potrafią właśnie to uczucie wywołać.

 

 

AP: Zgadza się, romantyczność może się objawiać na różne sposoby, w różnych sytuacjach i wspaniale jest tego doświadczyć. Skoro mówimy o relacjach z różnymi ludźmi, to relacja zawodowa pojawiła się między Tobą, a Emily Armstrong, która wystąpiła gościnnie w utworze „Jump Sit Stand March” i dosłownie chwilę później na jaw wyszło, że została nową wokalistką Linkin Park. Jak Ci się z nią pracowało?

 

AB: Z Emily pracowało mi się fantastycznie, jest cudowną, wyluzowaną osobą. Kiedy przyszła, by nagrać tę piosenkę, nie miałem pojęcia, że jest w Linkin Park. Ona już chyba o tym wiedziała. Nie znam jej aż tak dobrze, poznałem ją dzięki jej poprzedniemu zespołowi, Dead Sara, który parę razy zagrał z Awolnation. Jest niesamowitą wokalistką, zawsze podziwiałem jej głos. W każdym razie, kiedy pracowaliśmy nad „Jump Sit Stand March”, a potem jeszcze nad teledyskiem do tego numeru, to zdaję się, że już wiedziała, że jest w Linkin Park, ale nic nie powiedziała. Bardzo się cieszę z jej sukcesu i wydaje mi się, że pasuje do tej kapeli i jest w stanie udźwignąć ten ciężar.

 

 

AP: Też mi się tak wydaje, a ma dziewczyna co dźwigać. Na sam koniec chciałam nawiązać do tego, co powiedziałeś wcześniej, czyli o tym, że lubisz ciężką muzykę. Oprócz Awolnation masz jeszcze zespół, który nazywa się The Barbarians of California i jest bardziej w trash metalowych klimatach. Słyniesz z łączenia ze sobą różnych gatunków muzycznych, ale czy jest jakiś gatunek, do którego w życiu byś się nie dotknął?

 

AB: To bardzo dobre pytanie. Wydaje mi się, że gdybym zabrał się za muzykę country, to wyszłoby to bardzo sztucznie, ale słuchać jej bardzo lubię. W sumie każdy gatunek, który wymagałby ode mnie specyficznego akcentu, raczej by w moim przypadku nie wypalił.

 

 

AP: Rozumiem. Nie da się przecież zrobić wszystkiego. Aaron, bardzo dziękuję Ci za tę niezwykle ciekawą rozmowę.

 

AB: Ja też bardzo Ci dziękuję, wszystkiego dobrego!

 

 

Rozmawiała Agata Podbielkowska

 

 


 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz