IKS

Avant Art Festival | 15-21.09.2025| Warszawa [Relacja]

avant-art-warszawa-relacja

Jeszcze nie całkiem opadł kurz po wrocławskich koncertach w ramach Avant Art Festival, a już dzień później zaczęła się edycja warszawska. Zaczęło się skromnie – od jednego występu w poniedziałek, 15 września. Całkowicie improwizowany set w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego zagrało wspólnie czworo muzyków – Axel Dörner i Erhard Hirt z Niemiec oraz nasze rodaczki Ola Rzepka i Zosia Ilnicka. Dzień później w Teatrze Rozmaitości zaprezentowały się już dwa projekty – grający również kilka dni wcześniej na edycji wrocławskiej IFS MA oraz Brother May, raper i producent z brytyjskiego kolektywu CURL. Większa ilość muzyki pojawiła się dopiero w środę – i wtedy postanowiłem wybrać się do Warszawy.

Czekały mnie koncerty sześciu zespołów w dwóch klubach… a przynajmniej tak mi się wydawało. Okazało się, że rozdzieleni na sąsiadujące ze sobą Chmury i Hydrozagadkę artyści grają dokładnie w tym samym czasie. Choć zestaw z tego pierwszego klubu, czyli solowe projekty elektroniczne Lichte, paszka i Olan Monk, wyglądał zachęcająco, to wybrałem Hydrozagadkę i koncerty grup Death Goals, Thaw oraz Zu. Czyli muzykę w różnorodny sposób ciężką, intensywną i opartą na „żywych” instrumentach.

 

Łączący metal i hardcore duet Death Goals już od początku zaangażował widzów do większej aktywności pod sceną, a śpiewający gitarzysta często pojawiał się wśród publiczności. Ten performatywny element występu był dla artystów istotny – teksty ich przekrojowo zaprezentowanego materiału poruszają tematy wspólnotowości, punkowej opozycji i queerowej dumy. Pod względem muzycznym czasem aż trudno było uwierzyć, że za wytwarzaną ścianę hałasu odpowiedzialne są tylko dwie osoby, uzupełniające się również wokalnie – perkusista oprócz intensywnej gry na swoim zestawie dokładał też partie śpiewu. Utwory Death Goals potrafią zaskakiwać swoją połamaną rytmiką z rejonów mathcore’u, a elementem podkreślającym ich nieokiełznanie są do granic rozwrzeszczane wokale w stylu screamo.

 

Thaw, foto. Materiały Prasowe

 

Tempo zwolniło na Thaw, prezentujących głównie swój ubiegłoroczny album „Fading Backwards”. Ten powracający po kilkuletniej przerwie w działalności sosnowiecki zespół poruszał się kiedyś w okolicach eksperymentalnie czy nawet awangardowo traktowanego black metalu, z którego już w tym momencie nic w ich twórczości nie pozostało.

Thaw zawsze chętnie wspomagali się elektroniką, by obudowywać swoje kompozycje noise’owymi warstwami i ambientowymi, a czasem wręcz drone’owymi dźwiękami. Ich obecna twórczość właściwie wydaje się rozwinięciem tych pobocznych niegdyś gatunków. Dalej jest to projekt metalowy, grają chyba nawet jeszcze ciężej, w miejscu black metalu pojawił się sludge, ale bardzo nieoczywisty – zostawiający dużo miejsca na improwizację. Efekt jest taki, że na trzy koncerty z ich nową płytą, jakie widziałem – żaden nie brzmiał tak samo i wszystkie mi się podobały.

 

Kończące ten wieczór włoskie trio Zu nie zlitowało się nad słuchaczami. Jeżeli wśród publiczności byli tacy, którzy widząc na scenie saksofon i słysząc spokojne, relaksujące intro, myśleli, że w takim duchu będzie utrzymany kolejny koncert, szybko zostali wyprowadzeni z błędu. Luca T. Mai nie oszczędzał płuc przy obsłudze swojego saksofonu barytonowego, Jacopo Battaglia niemiłosiernie okładał swój zestaw perkusyjny, a grający na gitarze basowej Massimo Pupillo wtórował im w intensywności. Jak można się domyślić po instrumentarium, Zu okupuje głównie te niższe rejestry dźwiękowe. Tworzą ciężką i przytłaczającą muzykę, której istotą zdają się być utrzymane w szybkich tempach spotkania całej trójki artystów, wyciskających maksimum ze swoich instrumentów. Ale trzeba przyznać, że nigdy nie zmieniało się to w bezmyślną kakofonię. Utwory były umiejętnie poukładane, intensywne momenty przetykane były dającymi złapać oddech wolniejszymi fragmentami obudowanymi ambientową elektroniką oraz mówionymi samplami wokalnymi stanowiącymi interludia. Przed koncertem wiedziałem, że dostanę solidny soniczny wycisk i nie zawiodłem się. I dobrze, że na tym ten bardzo udany wieczór się zakończył.

 

Sly & The Family Drone, foto. Materiały Prasowe

 

A potrzebny był przynajmniej jeden dzień odpoczynku, by zebrać siły na występ Sly & The Family Drone w klubie SPATiF. Zespół znany z koncertowania poza scenami, wśród publiczności, podkreśla w ten sposób anarchistyczną wspólnotowość. Równie ważne jest dla nich tworzenie obezwładniającej ściany hałasu, co celebrowanie jej razem ze zgromadzonymi wokół odbiorcami.

Pomysł nawet nie tyle punkowy, a jeszcze bardziej pierwotny, sięgający wręcz plemiennych rytuałów. Drone z nazwy grupy jest pewnym odniesieniem przy próbie opisania ich muzyki, ale na tej basowej podstawie położonych jest wiele syntezatorowych noise’owych warstw, wyładowań perkusyjnych i chorego, właściwie nieprzypominającego ludzkiego głosu, wokalu. O ile dzień wcześniej Zu w progresywny, uporządkowany sposób traktowało intensywność, to tu mieliśmy już jazdę bez trzymanki. Był to prawdopodobnie najbardziej ofensywny punkt programu warszawskiej edycji Avant Art Festival.

 

Trochę ochłonąć pozwoliło grające później polskie trio kIRk, poszerzone o dodatkową członkinię odpowiedzialną za tworzone na żywo wizualizacje. Grupa oparła swój występ niemal w całości na niewydanym jeszcze albumie, refleksyjnej opowieści dźwiękowej dotyczącej ekonomicznych skutków konfliktów militarnych w regionie Karabachu. Muzyka tworzona głównie elektronicznie, dając finalnie ambientowe pasaże, wspierana była przez partie grane na skrzydłówce i duduku. Stroiki do tego drugiego instrumentu dętego pozyskiwane są wyłącznie z trzcin rosnących na terenie wspomnianej wcześniej krainy – stąd aktualna nazwa projektu kIRk: Canes of Karabakh. Tamtejsi mieszkańcy mają w tym momencie ograniczony dostęp do korzystania z wynalezionych przez siebie narzędzi służących do kultywowania swej tradycji i kultury, co skłania kIRk do refleksji nad swoim prawem do jej naśladowania i dalszego przetwarzania. I czuć było tę zadumę podczas koncertu – nadchodzący materiał jest dość spokojny, a partie instrumentów dętych wręcz eleganckie. W kompozycje z nowej płyty dość umiejętnie wpleciony został starszy utwór „Witold”, który, jak przyznali muzycy, po prostu lubią grać na żywo.

 

Francesca Ter-Berg quartet, foto. Materiały Prasowe

 

Na koniec wieczoru wystąpił kwartet prowadzony przez wiolonczelistkę Francescę Ter-Berg. Zaczęło się niepozornie od jej delikatnych dźwięków wspomaganych przez gitarę Tary Cunningham. Po kilku minutach dołączył Coby Sey, który odpowiadał za ambientowe motywy tworzone na syntezatorze, a w dalszej części koncertu przede wszystkim za bas. Niewielki udział w początkowej części setu miała perkusistka Ursula Russell, która dokładała tylko subtelne dźwięki talerzy, by rozwinąć swoją grę na reszcie zestawu dopiero po około dwudziestu minutach.

Ten improwizowany występ był przede wszystkim dialogiem czwórki muzyków, wnoszących i próbujących dopasować własne pomysły i wrażliwość do wspólnej dyskusji. I jeżeli na początku takiego spotkania uczestnicy raczej próbują się wybadać i swoje wypowiedzi przekazywać subtelnie, to z biegiem czasu – ośmieleni już towarzystwem – mają więcej odwagi w prezentowaniu własnych idei. Podobnie było na zamykającym wieczór koncercie w SPATiFie. Spokojna, choć momentami niepokojąca, pierwsza część setu przerodziła się w dość intensywny występ o stale narastającym napięciu z potężnym finałem. Partie basu i perkusji stały się bardziej rytmiczne, pojawił się groove pozwalający publiczności trochę się pobujać. Neurotyczne dźwięki gitary i wiolonczeli były z jednej strony powtarzalne, z drugiej – zaskakiwały swoimi rozwiązaniami. W rezultacie kwartet dał występ o wysokim poczuciu immersyjności. Długo zapraszał do swojego świata, ale gdy już do niego wciągnął, to pomógł odlecieć myślami gdzieś daleko. Wieczór zakończył się prawdopodobnie najlepszym koncertem warszawskiej edycji festiwalu.

 

Kolejnego dnia niestety trochę się spóźniłem na pierwszy punkt programu w kolejnym na trasie Avant Artu miejscu – Teatrze Komuna Warszawa. Stormfield łączył tu surowe, mroczne techno z tworzonymi w tym samym czasie wizualizacjami. Po nim na scenie zainstalowała się Aja Ireland, która dała bardzo podobny występ do tego z wrocławskiej edycji festiwalu, a który opisałem dokładniej tutaj. Biały strój i fryzurę zastąpiła tym razem czarnym kolorem, dzięki czemu nie miałem uczucia déjà vu. Wydaje mi się też, że brzmienie samego show było minimalnie gorsze niż we Wrocławiu, ale to chyba zasługa tamtejszego sprzętu, miejsca i ekipy nagłośnieniowej – w klubie Ciało każdy koncert zabrzmiał idealnie. Ale wróćmy do Warszawy…

 

Lord Spikeheart , foto. George Nebieridze

 

Gdzie świetny występ dał Martin Kanja, czyli Lord Spikeheart, znany już avantartowej publice z kenijskiego duetu Duma. Jeżeli chwilę wcześniej Aja pozwoliła sobie na lekki kontakt z publicznością poprzez okazjonalne zejścia ze sceny, to Spikeheart poszedł kilka kroków dalej. Chyba większość swojego show spędził pod sceną, zachowując się jakby jednocześnie dawał koncert i był jego widzem.

Nie tylko zachęcał do moshpitu, ale brał w nim czynny udział, ostro się przepychając, ale też podnosząc przewracanych tancerzy. Ktoś mógłby narzekać, że materiał z jego wydawnictw „The Adept” i „Reign” był w zasadzie puszczony „z taśmy” włącznie z wokalem, a Martin tylko dośpiewywał dodatkową ścieżkę, oczywiście wtedy, gdy nie zajmował się walczeniem w moshpicie. Ja nie zamierzam być malkontentem, bo czasem dobry występ to po prostu dobra zabawa, a chyba na żadnym innym koncercie festiwalu nie widziałem tylu spoconych i uśmiechniętych twarzy wśród publiczności. Należy jeszcze wspomnieć, że Lord Spikeheart nie był tu jedynym „lordem” – fotograf został przez niego ochrzczony „camera lordem”, oświetleniowiec „light lordem”, nawet widzowie zyskali swojego „moshpit lorda” – przeurocze i pokazuje jak znaczny progres zyskały od czasów Dumy występy na żywo Martina. Więcej o tym, jak ważne jest dla niego koncertowanie oraz o kilku ciekawostkach dotyczących ostatnich wydawnictw można przeczytać w wywiadzie, jaki przeprowadziłem z Lordem Spikeheartem dosłownie parę tygodni przed jego wizytą w Warszawie (wywiad).

 

Kolejną artystką na scenie Komuny była Dis Fig, która była wspierana przez znanego z grupy Nihiloxica perkusistę Spooky-J’a. Był to występ o bardzo zmiennej dynamice. Pozornie spokojne, ale o dużej głębi emocjonalnej partie wokalne Felicii Chen, jak właściwie się nazywa, były przetykane wybuchowymi i ekspresyjnymi fragmentami. Oprócz zestawu Spooky-J’a można było usłyszeć też drobniejsze instrumenty perkusyjne obsługiwane przez samą Dis Fig. Wraz z jej performatywnym zachowaniem scenicznym i częstymi spacerami wśród publiczności budziło to skojarzenia z pewną obrzędowością. Partie perkusji początkowo były dość połamane rytmicznie, ale w odpowiednich momentach potrafiły nawiązać dialog z warstwą elektroniczną i wokalną Felicii. Efektem była swoista rytualność samego show, nad którą panowała Dis Fig z właściwą sobie charyzmą, wciągając widzów w swoją mroczną i tajemniczą opowieść.

 

Space Afrika, foto. Glauco Canalis

 

A jeszcze bardziej tajemniczym, choć już mniej mrocznym, był kończący ten wieczór set brytyjskiego duetu Space Afrika. Choć podstawowym gatunkiem muzycznym, jaki dominował podczas występu, był ambient, to był równie gęsto przetykany fragmentami nagrań radiowych, noise’owymi szumami, echami piosenek, nagraniami terenowymi oraz różnymi samplami dialogów i wypowiedzi. Choć te dźwięki sprzyjały statycznemu odbiorowi i przymknięciu oczu, to równie często wodziłem wzrokiem za członkami zespołu, którzy kręcili się po scenie, machali ręcznikami, stawali w kącie czy pokazywali widzom serduszka dłońmi. Był to w efekcie występ dość abstrakcyjny, którego na pewno do końca nie zrozumiałem, ale raczej dość dobrze zapamiętam.

Następnego dnia festiwal wracał do Chmur, ale wcześniej krótki koncert w Turnusie na Wolskiej dał Ryosuke Kiyasu. Ten japoński perkusista, a właściwie werblista – gra tylko na jednym bębnie, dość długo pieczołowicie rozkładał swój sprzęt nagrywający i dużo krócej sprzęt muzyczny. Zanim publiczność zdążyła się zniecierpliwić, zaczął swój set od utworu wykonywanego miotełkami. I trzeba przyznać, że cały występ był bardzo gwałtowny. Wprawdzie gra na jednym elemencie instrumentu może wydawać się ograniczająca, ale Ryosuke okłada swój werbel z każdej strony, stosuje różne techniki perkusyjne, a ważnym źródłem dźwięku jest też stół i jego interakcja ze znajdującym się na nim bębnem. Po kilku minutach stół się zresztą odrobinę z jednej strony zdemontował, ale niestrapiony tym muzyk jeszcze się na nim położył, by werbel nie zsuwał się bardziej, a kilku widzów, w tym niżej podpisany, blokowało mebel z drugiej strony, by powstrzymywać jego przemieszczanie. Obiecywana w materiałach promocyjnych interakcja instrumentu, przestrzeni i publiczności spełniła się więc już w pierwszych chwilach koncertu. Później Kiyasu zamienił już miotełki na klasyczne pałki, dzięki czemu przyspieszał do naprawdę zawrotnych prędkości, a dostawało się nie tylko werblowi – Ryosuke uderzał też w stół, by w ten sposób modulować brzmienie swojego podstawowego instrumentu. Pod koniec setu używał do kontaktu z membraną również swoich warg, raz po raz podrywając stół ze znajdującym się na nim bębnem do góry nogami. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a widzowie gromkimi brawami doprosili się jeszcze krótkiego bisu. To był bardzo udany kameralny koncert, mogę tylko polecić wszystkim spotkanie się z Ryosuke Kiyasu chociaż raz w życiu.

 

Choć wydarzenie na Wolskiej było krótkie, to niestety znów się spóźniłem na początek pierwszego występu w Chmurach i posłuchałem tylko kilku utworów żeńskiego tria o nazwie Suczy Napar. Trafiłem na wolniejszy fragment utworu prowadzony przez penerską melorecytację w stylu Wojciecha Bąkowskiego jednej z wokalistek. Kolejne kompozycje osadzone były najczęściej na electropopowych podkładach, urozmaiconych brzmieniem nie tylko basu i perkusji, ale i cytry czy fletu. Warto podkreślić, że wszystkie członkinie grupy obsługiwały po kilka instrumentów i odpowiadały za partie wokalne, dość od siebie różne i ciekawie się uzupełniające. Na koniec otrzymaliśmy jeszcze element performansu – warzenie naparu. Chętnie obejrzałbym jeszcze raz – może tym razem cały – koncert tego projektu.

 

Ryosuke Kiyasu, Foto. Materiały Prasowe

 

Wydaje się, że wielu artystów na Avant Arcie nie przepada za występowaniem na scenie. I nie chodzi mi tu o to, że nie lubią grać na żywo, a o tendencję do wykonywania swojej muzyki wśród publiczności, co zresztą opisałem już kilka razy w tej relacji. A wspominam tu o tym nieprzypadkowo – jak się można słusznie domyślić – występująca tego wieczoru jako druga Gertie Adelaido chyba większość swojego koncertu spędziła na spacerach wśród widzów. Bazą jej twórczości jest noise połączony z agresywnym wokalem, co w połączeniu z prezencją sceniczną może budzić skojarzenia z Pharmakon. Gertie wyróżnia wplatanie w utwory samplowanej perkusji o punkowym, a czasem wręcz metalowym charakterze. Zainteresowało mnie na tyle, by sprawdzić jej debiut, który ma wyjść dopiero pod koniec roku w Damien Records.

Trzecim artystą na scenie był reprezentant Poznania – Jakub Lemiszewski. Swój set oparł głównie na elektronice – tu dominował footwork i drum and bass – ale znalazło się również miejsce na kilka krótkich rapowych tracków. O wiele bardziej podobały mi się te typowe dla Jakuba szybkie elektroniczne tempa. Nie zabrakło tu hitów z ostatniej, szczególnie mi bliskiej, płyty związanej z tematyką kurierstwa rowerowego, w tym mojego ulubionego „Im wyższy podjazd tym lepszy zjazd”. Trochę jednak średnio pasowały tu pełniące rolę interludiów krótkie rapowane utwory o flow przypominającym pewnego młodego rapera z Gdyni (a nie skądśtam). Zdaję sobie sprawę, że ich niechlujna forma była zamierzona, ale gryzło się to z dopracowanymi drum and bassowymi kawałkami – zabrakło chyba między nimi jakiegoś płynnego przejścia. Było to widoczne też po publice, która dobrze bawiąc się do szybkich kawałków, była trochę zdezorientowana przy tych zaskakujących przerywnikach.

 

Chyba nikt za to nie narzekał podczas kolejnego koncertu, również zaskakującego, choć z innych powodów. Gdy sprawdzałem sobie przed festiwalem twórczość duetu Kyeza & Frost, trafiłem i w zasadzie zatrzymałem się na kilka odsłuchów przy ich hip-hopowych dokonaniach, typowo brytyjskich zresztą – grime jako pierwszy przychodzi na myśl przy próbie precyzyjniejszego opisu ich stylistyki. Na scenie artyści zaprezentowali się jednak od o wiele bardziej imprezowej strony. Nie zabrakło wprawdzie rapowanych partii Kyezy, ale równie często wcielał się w rolę konferansjera, który zachęcał wszystkich do zabawy i co pięć minut zapewniał publiczność, że Frost jest najlepszym producentem na świecie, wzbudzając wesołość nie tylko wśród widzów, ale i samego zainteresowanego. Ta urocza prezencja działała nie tylko na mnie – parkiet dość szybko się zapełnił, a w zapewnienia Kyezy uwierzyłem na najbliższą godzinę chyba nie tylko ja, bo śmiało można powiedzieć, że to był set najbardziej entuzjastycznie odebrany przez publiczność, jeśli chodzi o ten wieczór. Frost raczej nie skupiał się na eksperymentowaniu, dostarczał za to solidne jakościowo bity oscylujące wokół dubstepu czy uk garage’u. I chwała mu za to – ja bawiłem się świetnie.

 

BLACK FONDU, foto. Materiały Prasowe

 

Na koniec właściwego programu festiwalu zaprezentował się jeszcze londyńczyk Black Fondu ze swoją nietypową mieszanką bardzo połamanego grime’u z licznymi glitchowymi wstawkami. Artysta występował sam i muzykę puszczał „z taśmy”, ale na scenie było bardzo dynamicznie. Wszystkie utwory uzupełniał swoim wokalem i zmysłowym, energicznym tańcem. Koncert był dla mnie dodatkowo zaskakujący, bo w zasadzie nie znałem wcześniej repertuaru – Fondu praktycznie nie publikuje utworów na streamingach. Sam performance może nie był w pełni improwizowany, ale często sprawiał takie wrażenie – bez negatywnych konotacji. Na ostatnią chwilę organizatorzy ogłosili jeszcze after party, na którym sety mieli zagrać Anatol i Internet Destroyer, ale chcąc zebrać siły przed finiszem festiwalu, musiałem go sobie odpuścić.

Zanim przejdę do opisu ostatniego muzycznego wieczoru warszawskiej edycji festiwalu, chciałbym jeszcze wspomnieć o innych wydarzeniach w ramach Avant Art. Na edycjach we Wrocławiu i w Legnicy były to wystawy, w Lublinie i Wrocławiu odbywały się też warsztaty, a w każdym z tych miast, jak również w Jeleniej Górze i Wałbrzychu, wyświetlane były filmy związane z muzyką. Warszawa jeśli chodzi o tę ostatnią dziedzinę sztuki nie odstawała, dzięki czemu udało mi się zobaczyć kilka ciekawych filmów okołomuzycznych. Do seansów zachęciło mnie też sam charakter kina i jego położenie w malowniczej okolicy Parku Ujazdowskiego. W Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, w którym znajdowała się sala kinowa, udało mi się obejrzeć cztery dokumenty.

 

Dwa średniometrażowe filmy Marka Kidela w jeden wieczór były już bardzo ciekawą propozycją. „Boy Next Door” to dość intymna opowieść o piosenkarzu Boy’u George’u, traktująca zarówno o jego solowej karierze, jak i początkach w grupie Culture Club. Co ważne, reżyser skupia się nie tylko na kulisach samej muzyki, w zasadzie bardziej interesuje go życie prywatne artysty, problematyka jego homoseksualności w czasach jeszcze nieprzygotowanych do takiego dyskursu czy temat uzależnienia od heroiny. Trudne zdawałoby się kwestie są jednak traktowane z pewnym humorem, zarówno przez samego głównego bohatera, jak i osoby z jego bliskiego otoczenia, włącznie z rodziną. Jeszcze bardziej podobał mi się obraz „Naked and Famous: Tricky” o znanym trip-hopowym artyście. Tu Kidel skupiał się na wypowiedziach samego Tricky’ego, które z racji wyraźnego w latach dziewięćdziesiątych uzależnienia muzyka od marihuany tworzą szalenie zabawną narrację samego filmu. Uzupełniają ją wypowiedzi współpracowników i rodziny Adriana Thawsa, jak choćby wujka-nożownika, i wzruszające wspomnienia matki głównego bohatera, która odebrała sobie życie podczas jego wczesnego dzieciństwa. Dwie dość różne pięćdziesięciominutowe historie jednego reżysera na naprawdę wysokim poziomie stanowiły udany seans.

 

Nie powiedziałbym tego o kolejnym filmie, dwugodzinnej opowieści o reaktywacji Blur w 2023 roku, którą wyreżyserował Toby L. I nawet nie chodzi tu o jakość samego filmu, który jest w moim odczuciu zrealizowany poprawnie, a o sam temat i fabułę. Fakt, że nigdy nie byłem wielkim fanem Blur, to jeszcze nie problem, bo lubię dobre filmy muzyczne nawet o artystach, których nie śledzę. Większy kłopot mam z samymi muzykami, którzy na podstawie tego filmu okazali się w sumie niezbyt fajnymi ludźmi. Historia kręci się wokół ich ponownego spotkania po latach, by nagrać nowy album i dać szereg koncertów zwieńczonych dwoma wyprzedanymi występami na stadionie Wembley. I w zasadzie tyle się w filmie dzieje, mamy dużo ujęć zza kulis, czasem zabawnych, czasem gorzkich, ale w rezultacie jednak dość nudnych. Końcówka filmu to już retransmisja fragmentów z Wembley. Wydaje mi się, że seans może być interesujący tylko dla fanów zespołu i tylko im mogę ten obraz polecić.

 

Shabaka, Foto. Atiba Jefferson

 

Dużo ciekawszy był natomiast wyświetlany ostatniego dnia festiwalu film o King Crimson, który w zasadzie składa się z samych wypowiedzi byłych i obecnych muzyków tej kultowej grupy. Można by pomyśleć, że gadające głowy z ekranu to za mało, by utrzymać uwagę widza, ale kluczem do sukcesu jest realizacja i barwność bohaterów. Toby Amies bardzo umiejętnie prowokował swoich rozmówców do naprawdę skrajnych opinii dotyczących lidera, Roberta Frippa, który słynie ze swojej żelaznej dyscypliny i perfekcjonizmu. Część, szczególnie byłych, muzyków go z tego powodu krytykuje, ale pojawiają się też głosy podziwu i aprobaty, a nawet strachu. Wszystkich chyba jednak łączy respekt, jakim darzą tego, nomen omen, genialnego artystę. Ta różnorodność opinii i charakterów bohaterów połączona z umiejętnym montażem stanowi bardzo zabawną mieszankę z okazjonalnymi, bardziej poważnymi i dramatycznymi ujęciami. Całość przypomina trochę klimat znany z serialu „Biuro”. Tu mogę więc polecić film „In the Court of the Crimson King: King Crimson at 50” w zasadzie wszystkim, nie tylko fanom zespołu.

Po tym ostatnim dokumencie udałem się do klubu Pardon, To Tu na dwa koncerty. Na początku zagrał duet dwóch znanych mi już z innych scenicznych konfiguracji muzyków – Marek Pospieszalski i Steve Noble. Obydwóch widziałem po kilka razy w różnych składach i nigdy się nie zawiodłem, nie martwiłem się więc jakością koncertu. Byłem za to ciekawy, co wspólnie wymyślą, czy będzie to bardziej konwencjonalny jazzowy dialog saksofonowo-perkusyjny, czy zaskoczą widzów jakimiś niecodziennymi rozwiązaniami. I już pierwsze dźwięki udowodniły, że nie można, opisując ten koncert, ograniczać się do free jazzowej szufladki. Marek równie często co ustnikiem w swoim instrumencie generował dźwięki za pomocą wzmacniacza gitarowego, do którego podpięty był dodatkowy mikrofon przy saksofonie. Tworzył w ten sposób burdonowe pasma, do których dogrywał już wyższe rejestry w klasyczny sposób. Drone był tu w pewnym sensie bazą całej muzyki, jakby podkładem, na który położono efekty improwizacji duetu. Steve w swoim zwyczaju bawił się różnymi technikami perkusyjnymi, ale nigdy nie grał sam dla siebie, wszystkie jego pomysły były uzasadnione i potrzebne w tej konwersacji, nawet wtedy, gdy w jego ustach pojawił się gwizdek sportowy, doprowadzając koncert do finiszu. Obok czwartkowego kwartetu Franceski Ter-Berg to był dla mnie najmocniejszy punkt w programie festiwalu.

 

Festiwalu, który zakończył Shabaka, prawdopodobnie odpowiedzialny za sold out tego avantartowego wieczoru. Znany z wielu projektów, tym razem wystąpił solo. Znany z gry na saksofonie, tym razem skupił się na fletach. W liczbie mnogiej, bo posiadał ich kilka, i to z różnych zakątków świata. Oprócz klasycznego dla naszego kręgu kulturowego fleta poprzecznego używał też peruwiańskiej queny, japońskiego shakuhachi czy wisienki na torcie – na zakończenie setu – drewnianej repliki podwójnego fleta drone’owego z Teotihuacán. Brzmienia tych różnorodnych aerofonów uzupełniał ambientowymi podkładami, wzbogaconymi czasem o subtelną rytmikę. Zdarzało mu się również zapętlać nagrywane na żywo partie. Przyznam, że taki Shabaka podobał mi się dużo bardziej niż jego często nazbyt dla mnie rozbuchane starsze wcielenia w dawnych projektach.

 

I na tym zakończyła się warszawska edycja festiwalu Avant Art, bardzo urozmaicona nie tylko muzycznie, ale i logistycznie – każdy dzień spędziłem w innym klubie. Dla mnie to był duży plus – wiele miejsc zwiedziłem po raz pierwszy i, mam nadzieję, nie ostatni. Równie zadowolony jestem z tegorocznego poziomu artystycznego. Ostatni dzień pokazał, że nawet jeśli będę oglądał po raz kolejny znajome twarze, to w innych, czasem lepszych, konfiguracjach. Avant Art Festiwal 2025: Warszawa uważam za bardzo udany.

 

Adrian Pokrzywka

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz