Asteriæ to poznański skład działający na styku post-hardcore’u, post-metalu i blackened hardcore’u. Ich muzyka to gniew, przestrzeń i melancholia – intensywne blasty przeplatają się z szerokimi, gitarowymi pejzażami, przesterowany bas nadaje ciężar, a wokal Bartosza Jankowskiego angażuje słuchacza emocjonalnie. Zespół celowo śpiewa po polsku, co pozwala mu mówić o trudnych uczuciach – bólu, wewnętrznej walce i rozpadających się myślach – w sposób bezpośredni i prawdziwy. „Miejsce, które nazywam sobą” jest więc deklaracją: to przestrzeń, w której własne traumy i lęki stają się czymś, co można przeżyć i wykrzyczeć.
Asteriæ uderza od pierwszych sekund – nie hałasem, tylko tym gęstym napięciem, które siada na barkach i nie puszcza. To muzyka, która rośnie powoli, jakby spod skóry, aż nagle orientujesz się, że jesteś już w środku czegoś ciężkiego i cholernie szczerego. Cały album ma w sobie coś nieuchwytnego, momentami jest duszny, momentami łagodny, ale zawsze trzymający w napięciu. Słychać, że każdy dźwięk ma znaczenie – od delikatnego pogłosu gitary, przez pulsujący bas, po perkusję, która wchodzi jak puls serca. Wokal nie jest tylko instrumentem – jest mostem między słuchaczem a emocjami zespołu, czasem krzykliwym, czasem niemal szeptanym, zawsze autentycznym. Ta kombinacja sprawia, że słuchasz nie tylko uszami, ale i całym ciałem – Asteriæ wciągają w swój świat, który jest zarówno mroczny, jak i pełen napięcia.

Na otwarcie „1 – 4 – 8” dostajesz ten charakterystyczny chłód, surowy riff i wokal, który nie krzyczy, tylko niesie ciche napięcie. Właśnie tutaj najlepiej czuć, jak zespół pracuje dynamiką – delikatny start, coraz większy ciężar, aż wszystko odpala pełną mocą, ale bez chaos.
W „Ruinach” świetnie słychać, jak Asteriæ budują klimat przestrzenią. Gitary są szerokie, z lekkim pogłosem, który sprawia, że dźwięk oddycha. Perkusja jest sucha, bliska, jakby grała tuż obok – ten kontrast robi ogromną robotę i nadaje całości niepokojącego charakteru. Najbardziej emocjonalny moment przychodzi w „Tchnieniu”. Wokal schodzi tu niżej, staje się bardziej intymny, a muzyka robi krok do tyłu, jakby chciała dać mu miejsce. To przykład na to, jak Asteriæ potrafią grać ciszą równie mocno, co ciężarem. Zero przesady, czysta emocja.
W „Uwolniłem się” dostajemy narastanie napięcia, które wciąga z każdym wejściem gitar. Utwór jest prosty w formie, ale niezwykle skuteczny – czuć w nim zarówno determinację, jak i lekkość wypuszczania czegoś, co długo leżało na sercu. Na finiszu „Toń” zbiera wszystko w jedną całość. Są tu mocniejsze wejścia, szerokie pasaże gitarowe i to narastające ciśnienie, które trzyma do ostatnich sekund. Idealne zamknięcie całości – prosto, mocno, szczerze.
Cały album można odebrać jak emocjonalną podróż – od wewnętrznego chaosu, przez momenty przytłoczenia, aż po świadome zaakceptowanie własnych mroków. Asteriæ pokazują, że w muzyce nie chodzi o efekty, tylko o prawdę, którą da się poczuć. Nie ma tu patosu, sztucznej epickości ani przesadnego dramatyzmu – jest tylko intensywność i szczerość, która zostaje z tobą długo po ostatnim dźwięku. Asteriæ nie próbują być „większym zespołem niż są”. Jest u nich za to sporo emocji, świetne wyczucie i muzyka, która trafia bardziej w instynkt niż w analizę. I właśnie dlatego działa tak dobrze.
Marek Pruszczyński (Dezarbuzator)
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. Album można nabyć na bandcamp zespołu (tutaj)
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: