IKS

Arejay Hale (Halestorm) [Rozmowa]

Kilka tygodni temu Halestorm wydali swój szósty album studyjny i w ramach trasy promującej to pod wieloma względami naprawdę wyjątkowe wydawnictwo już za niecały miesiąc ponownie (po dwóch latach od ostatniej wizyty) odwiedzą nasz kraj. Zespół zagra 30 października w warszawskiej hali COS Torwar (organizatorem koncertu jest Live Nation Polska) i wierzcie mi – warto tam być. Bardzo warto! Dlaczego? Co wyróżnia Everest na tle pozostałych płyt formacji? Ile proces nagrywania tego krążka ma wspólnego ze wspinaczką na najwyższą górę świata? Czy z rodziną wychodzi się lepiej na przysłowiowym zdjęciu czy jednak w zespole? Jaka jest główna siła (nie tylko napędowa) tej grupy? O tym, między innymi, jak również o początkach, perspektywach na to co dalej, a nawet o historycznym wydarzeniu, jakim było Back to the Beginning (a w którym to mieli zaszczyt wziąć udział) opowiedział mi Arejay Hale – współzałożyciel bandu, jego (fantastyczny!) perkusista i – jak się okazuje – tak po ludzku, zwyczajnie, po prostu świetny gość.

 

Magda Żmudzińska: W 1997 roku jako nastolatkowie wydaliście wraz z Lzzy swoją pierwszą epkę (na kasecie, rzecz jasna), na której oprócz Was w charakterze pozostałych członków grupy pojawili się Wasi rodzice. Zatytułowaliście ją, bardzo proroczo, „Forecast for the Future”. Czy na tamtym etapie w najśmielszych marzeniach przypuszczaliście, spodziewaliście się, że tak to wszystko się potoczy? Oboje byliście związani z muzyką od najmłodszych lat, oczywiście, ale czy zakładaliście, że będzie to zajęcie na całe życie i że jako zespół zajdziecie tak daleko?

 

 

Arejay Hale: O rety, dokopałaś się do tego artefaktu? Nieźle! (śmiech) Wiesz, z jednej strony powiedziałbym, że chyba tak, zakładaliśmy, że to jest coś, czym chcemy i planujemy zajmować się na pełen etat. Nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy mieć jakieś tak zwane normalne zawody. Z drugiej strony, gdy jesteś w zespole to na co dzień, wpadając w wir zadań i tych wszystkich rzeczy, które trzeba ogarnąć – nie tylko muzycznie, ale też i życiowo – nie analizujesz tego, jaką drogę jako band przebyliście i jak bardzo się rozwinęliście. Dopiero gdy się na chwilę zatrzymasz i spojrzysz wstecz uderza Cię to ze zdwojoną mocą. Dotarło to do mnie ostatnio, właściwie podczas obecnej trasy, która jest naszym pierwszym headlinerskim tourem od 2 lat. Jasne, w międzyczasie  koncertowaliśmy z I Prevail w charakterze współgospodarzy, ale po raz ostatni sami, jako tylko Halestorm, jeździliśmy po świecie w 2023 roku. Zastanawialiśmy się, czy ludzie przez ten czas nie zdążyli o nas poniekąd zapomnieć. Na szczęście tak się nie stało! Gdy zobaczyłem pełną arenę pomyślałem sobie: „ok, doszliśmy naprawdę daleko i z tego co tu widzę, chyba dalej nam nieźle idzie”.

 

 

MŻ: Powiedziałabym, że nawet nie chyba a z całą pewnością! Wasz tata był z Wami w zespole jeszcze przez moment, później grały z Wami krócej bądź dłużej jeszcze pojedyncze osoby, ale w 2004 roku uformował się ostateczny skład, który do dziś pozostaje niezmienny. Czy to jest tak, że mimo że z Joe i Joshem nie łączą Was więzy krwi, jesteście jednak we czwórkę dla siebie jak rodzina? Traktujesz ich jak brothers from another mothers and fathers? To  dość rzadkie w tym świecie, aby zespoły trwały tak długo bez absolutnie żadnych, najmniejszych zmian personalnych.

 

 

AH: Zdecydowanie! W tym momencie nie potrafię nawet odróżnić, kto jest ze mną spokrewniony spośród nich trojga. (śmiech) Serio! Naprawdę jesteśmy jak rodzina. Być może pomaga w tym wszystkim fakt, że rdzeń bandu rzeczywiście łączą więzy krwi, może to przekłada się na to, że ta taka familijna mentalność udziela się też innym. I mówiąc inni nie mam na myśli tylko chłopaków, ale całą naszą ekipę, wszystkich ludzi, którzy z nami pracują. To jest świetne uczucie. Dzięki tej atmosferze i takim relacjom nie czujemy się jakbyśmy byli w robocie, czujemy się jak jedna wielka familia po prostu spędzająca razem czas. I jasne, jak to bywa i w życiu – czasem doprowadzamy się do szału, ale stoimy za sobą murem i naprawdę się kochamy. Od zawsze wiedzieliśmy z Lzzy, że nigdy nie pozwolimy rozbić rodziny, więc dlaczego mielibyśmy rozbijać zespół, skoro jest jej częścią? To jest chyba sekret tego, dlaczego od przeszło 20 lat pozostajemy w tym samym składzie.

 

zdj. materiały promocyjne

 

MŻ: I to jest naprawdę piękne! Choć wiesz, mówi się też czasem, że praca z rodziną może bywać trudna. W końcu nikt nie zna Cię tak dobrze, jak Twoje rodzeństwo! Ostatnio trafiłam na fragment wywiadu, w którym Lzzy opowiadała, jak np. opisała, choć chyba w dość zawoalowany, ale czytelny dla Ciebie sposób, jakieś Twoje relacyjne doświadczenie z przeszłości i jak słysząc po raz pierwszy tekst, w studiu nagraniowym, zapytałeś ją: „Sis, seriously?!”

 

 

AH: Och, moja siostra uwielbia soczyste historie, ale nie, aż takich numerów sobie nie robimy, a przynajmniej nie na poważnie (śmiech) W pierwszej dekadzie lat 2000 byłem orędownikiem piosenek o zdradach czy podejmujących tematykę seksualną, ale inspiracje czerpaliśmy bardziej z takich kawałków, jak „Bad Girlfriend” Theory of a Dead Man czy „Pornstar Dancing” My Darkest Days niż z własnego życia. I wiesz, nagraliśmy np. „I Get Off”, bo wiedzieliśmy, że to nam otworzy drogę do stacji radiowych. Takie utwory zawsze działają w tej odmianie rocka, no i zawsze znajdzie się też spora część publiczności, która będzie chciała usłyszeć takie rzeczy, dobrze jest więc je mieć w swoim repertuarze. Ale mnie dziś, i od wielu lat już właściwie, zdecydowanie mocniej ruszają piosenki, które mówią o tego typu tematach w sposób znacznie bardziej poetycki, intymny i które czerpią z autentycznych źródeł. Dlatego jestem tak zadowolony z płyty Everest – to nasz pierwszy album, na którym nie byliśmy zależni od współautorów (którzy bywało, że nam mówili „ok, to brzmi dobrze, ale bardziej w Waszym stylu by było gdybyście zrobili tak i tak”), kiedy nie mieliśmy praktycznie żadnych zewnętrznych wpływów, kiedy mogliśmy się naprawdę w siebie zagłębić i dzięki temu dokopać do własnych pokładów kreatywności, eksplorując i przerabiając to, przez co przechodziliśmy w prawdziwym życiu i co jest dla nas bardzo ważne. Gdybyśmy poszli do studia i po prostu zrobili kolejną rzecz w stylu Halestorm, pewnie byłaby też ok, ale nie byłoby tej ewolucji.

 

 

MŻ: Everest to naprawdę fantastyczny i bardzo różnorodny album. Brzmi jednocześnie jak Halestorm i jak coś zupełnie nowego, jakbyśmy poznawali starych znajomych z nowej, fascynującej strony. Czy traktujesz go jako to przysłowiowe zdobycie jakiegoś własnego, wewnętrznego szczytu, osiągnięcie pewnego punktu i początek nowego rozdziału?

 

 

AH: Z całą pewnością, choć wiesz – to zależy w jaki sposób ktoś postrzega osiągnięcie szczytu. Jeśli posługiwać się terminologią wspinaczkową to powiedziałbym, że Everest nie jest naszym wierzchołkiem, a kolejnym base campem na drodze do jego osiągnięcia. Wymagającym i okupionym wysiłkiem obozem, który jednak pozwoli nam się dostać na następny poziom. Bezsprzecznie otworzyliśmy nowy rozdział w historii zespołu. Ewoluowaliśmy zarówno, jeśli chodzi o brzmienie, jak i pisanie tekstów. To jest dla nas jak dotąd najbardziej oczyszczający album, ponieważ nie dość, że mocno się w siebie zagłębiliśmy, to jeszcze wyrzuciliśmy za okno wszystkie zasady, jakimi kierowaliśmy się przy nagrywaniu poprzednich płyt. Zdecydowaliśmy, że zrobimy reset, zaczniemy od zera i damy się prowadzić muzyce. Uznaliśmy, że zamiast być zakotwiczonym w istniejącym już brzmieniu i próbować dopasować do niego proces twórczy, pozwolimy procesowi samemu się ukształtować.

 

 

MŻ: Producentem płyty został Dave Cobb – wielka postać w świecie muzyki. I, jak sam o sobie mówi, Wasz ogromny fan. W jak dużym stopniu jego rady i jego metody działania wpłynęły na  przebieg prac i ich kreatywny charakter?

 

 

AH: Producent zawsze ma w tym, jak to wszystko finalnie wygląda, duży udział. Ostatnie dwa krążki zrobiliśmy z naszym drogim przyjacielem Nickiem Raskulineczem i to za każdym razem była świetna kooperacja, ale ważnym jest, aby zespół stale stawiał sobie wyzwania i spotykał się zawodowo z ludźmi spoza swojego najbliższego otoczenia. I Dave jest właśnie taką osobą. Pracował nie tylko z grupami rockowymi, ale także z gwiazdami country, popu, przy ścieżkach dźwiękowych, kinowych superprodukcjach jak Elvis, Narodziny Gwiazdy itd. Jest bardzo filmowy i w sposób bardzo wizualny podchodzi do pisania piosenek. Praca z nim była przyjemnością. Angażował się w komponowanie, ale też nie przywiązywał wagi do szczegółów takich jak przejścia perkusyjne, beaty, riffy gitarowe, solówki, akordy czy generalnie struktura utworu. Bardzo podobał mu się też pomysł łamania zasad i wychodzenia myśleniem poza schematy typowe dla muzyki rockowej. To było dość wyzwalające – zachęcał nas do niczym nieskrępowanego szaleństwa. O wielu z tych nieplanowanych improwizacji powiedział: „to jest idealne, tak to zróbmy”. Fantastycznie wpłynęło to na naszą kreatywność. Wszystkie kawałki, które nagraliśmy, były i nadal są dla nas bardzo ekscytujące.

 

Plakat zbliżającego sie koncertu Halestorm w Polsce

 

MŻ: Tym bardziej pewnie, że są naprawdę zróżnicowane. A masz – jak dotąd – swojego faworyta na Evereście, jeśli chodzi o wykonywanie tych utworów w wersji live? Trochę gigów już za Wami. Muszę powiedzieć, że nigdy przed koncertami – a te europejskie dopiero mamy na horyzoncie – nie sprawdzam setlist, ale tu zrobiłam wyjątek. I zauważyłam, że niemal wszystkie numery z tej płyty graliście już wielokrotnie. Niemal – bo jeśli wierzyć temu, co można znaleźć w sieci – nie sięgnęliście jeszcze ani razu po Gather the Lambs, przynajmniej na dziś, na ten moment kiedy rozmawiamy (połowa września – przyp.red.)

 

 

AH: O kurczę, racja! Jeszcze tego nie graliśmy, nie wiem czemu, dzięki wielkie za zwrócenie uwagi, musimy to nadrobić! Jeśli miałbym wskazać swoje ulubione kawałki, to pewnie wybrałbym taką trójkę – z zaznaczeniem, że umiejscowienie na pozycji pierwszej, drugiej i trzeciej zmienia się z nocy na noc – punkowe „WATCH OUT!” i „K-I-L-L-I-N-G” oraz „Broken Doll” – ten numer to niby nic skomplikowanego i szalonego, ale ma pewien klimat grunge’u i lat 90., więc kiedy go gram, mogę wczuć się w Dave’a Grohla i po prostu dać czadu. Jest tu dużo fajnych momentów, które mi się bardzo podobają.

 

 

MŻ: Świetne są te utwory! I nie mogę się doczekać aż będę mogła je usłyszeć na żywo! Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że granie koncertów to jest dla Was największe paliwo napędowe. Ale takim jest też i dla Waszych odbiorców. Słyszałam wiele historii ile Wy, Wasza muzyka i właśnie spotkania z Wami w wersji live im dały, jak wiele dla nich znaczą. Sama też jestem na to żywym dowodem, bo to właśnie dzięki Wam, dobrych kilka lat wstecz, poczułam i zrozumiałam, że in fact –  I Am The Fire. A gdy zdarzy mi się w to zwątpić, na każdym koncercie mi o tym przypominacie. I za to bardzo Wam dziękuję! 

 

 

AH: O wow, naprawdę? Rety, to ja Ci dziękuję, ogromnie Ci dziękuję za podzielenie się tym ze mną! To dla nas zawsze bardzo ważne i zawsze jesteśmy wzruszeni, gdy słyszymy takie rzeczy! Wiesz, takie piosenki, jak: „I Am The Fire”, „Rock Show” czy „Here’s To Us” to utwory, które napisaliśmy z naprawdę autentycznego, bardzo osobistego miejsca (nawiasem mówiąc myślę, że nasi fani zawsze doskonale wiedzą i wyczuwają które kawałki są na poważnie a które są dobrą zabawą), więc gdy ktoś mówi, ile znaczy dla niego utwór, który jest tak istotny także dla nas, to naprawdę dobrze to pokazuje, że istnieje ta kosmiczna więź między autorem a słuchaczem… i że muzyka potrafi być terapeutyczna – dla obu stron. To jest bardzo budujące.

 

 

MŻ: Lepiej bym tego nie ujęła! Skoro jesteśmy przy koncertach chciałabym Cię jeszcze też zapytać o Back to the Beginning – pożegnanie Ozzy’ego Osbourne’a i Black Sabbath w Birmingham. Wykonaliście wówczas „Perry Mason” z repertuaru Ozzy’ego, wasz wielki hit „Love Bites (So Do I)” i utwór z Everest – „Rain Your Blood On Me.” Zakładam, że niełatwo było wytypować tylko 2 numery z całego swojego katalogu, ale wydaje mi się, że wiem, czemu akurat po ten kawałek z ostatniej płyty sięgnęliście…Zaraz to zweryfikujemy. Jak wspominasz całe to absolutnie wyjątkowe, historyczne wydarzenie?

 

 

AH: Och, to wszystko było bardzo, bardzo emocjonalne, nie tylko dla nas, ale dla każdego, kto występował tego dnia na scenie i zakładam, że dla całej zebranej na stadionie publiczności. Tak jakbyśmy wszyscy byli tam w jednym celu: aby wesprzeć Księcia Ciemności, powiedzieć mu „jesteśmy tu dla Ciebie, kochamy Cię”. I wiesz, może wstyd się przyznać, ale ja nie wiedziałem, że on jest w aż tak złym stanie. Oczywiście, wyglądał i brzmiał niesamowicie, ale to stanięcie twarzą w twarz z tym z jak wieloma dolegliwościami się mierzy, bardzo mnie uderzyło. Wzruszyło mnie też to, że cały dochód z tego wydarzenia przekazany zostanie na cele charytatywne. Jeśli chodzi o to, dlaczego zagraliśmy akurat „Perry Mason” to było to tak, że chcieliśmy sięgnąć po coś z repertuaru BS, ale Tom Morello, na etapie przygotowań, powiedział nam, że Sabbath nie mają jeszcze ułożonej swojej setlisty, więc żeby uniknąć potem zmian na ostatnią chwilę może lepiej wzięlibyśmy coś z Ozzy’ego. Jako że w pierwszych latach swojej działalności, gdy występowaliśmy na małych, lokalnych scenach Pensylwanii, graliśmy często „Perry Mason” rzuciłem pomysł, że może w takim razie zrobilibyśmy ten numer. Tom powiedział: „świetnie, jest dostępny, rezerwuję go Wam”. Co do tego czemu z naszych kawałków wybraliśmy te dwa, to „Love Bites (So Do I)” wytypowaliśmy, bo ma dobrą, potężną energię, no i wiedzieliśmy, że wiele osób go zna, nawet jeśli nie słuchają Halestorm na co dzień. „Rain Your Blood On Me” natomiast ma według nas taki pasujący do okoliczności, oldschoolowy klimat. Tak obstawiałaś – że dlatego go wzięliśmy?

 

 

MŻ: Tak, brzmi właśnie trochę jakby był inspirowany tą Osbourne’owo-Black Sabbathową erą metalu.

 

 

AH: Dokładnie!

 

 

MŻ: Ogromnie żałuję, ale nie mamy już więcej czasu. Zaczęliśmy rozmowę od „Forecast for the Future” i na nim, choć bardziej metaforycznie, ją zakończymy – jaka dziś jest prognoza na przyszłość dla Halestorm? Jak ją widzisz?

 

 

AH: Na ten moment chcemy nacieszyć się graniem Everest na żywo, koncertami, interakcjami z publicznością – staramy się być tu i teraz, obecni w bieżącej chwili. Na pewno nie chcemy przestać być kreatywni, więc jak tylko zakończymy trasę będziemy pewnie planowali wejść do studia, aby zacząć prace nad kolejnymi pomysłami. Everest wzmocnił naszą pewność siebie, jeśli chodzi o proces pisania piosenek i chcemy to kontynuować, zobaczyć, gdzie jeszcze nas to zaprowadzi. Staram się nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość, ale myślę już o następnej fajnej przygodzie.

 

 

MŻ: Jestem pewna, że tych przygód – na nasze szczęście – jeszcze wiele przed Wami! Serdecznie Ci dziękuję Arejay za rozmowę i do zobaczenia w Warszawie, już niedługo!

 

 

AH: Dzięki również Magda, to była przyjemność i duża frajda, do zobaczenia!

 

 

Rozmawiała Magda Żmudzińska

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz