Zazwyczaj jest tak, że praktycznie wszyscy czekają wyłącznie na gwiazdę wieczoru, a supporty, przez takie podejście, są traktowane trochę po macoszemu. Wynika to pewnie z tego, że nie zawsze są one odpowiednio dobrane pod headlinera. Na szczęście, 7 listopada w Katowicach przed Alter Bridge zaprezentowały się dwie bardzo dobre kapele, które zdecydowanie umiliły czas oczekiwania na set zaprezentowany przez Mylesa Kennedy’ego i spółkę.
Poniedziałkowy listopadowy wieczór w stolicy województwa śląskiego, co nie może dziwić patrząc na porę roku, nie należał do najcieplejszych, ale wszystko wynagrodziły nam trzy zespoły, które w Międzynarodowym Centrum Kongresowym wystąpiły. Oj, było gorąco…
Na pierwszy ogień – Mammoth WVH, czyli formacja, na której czele stoi Wolfang Van Halen, syn słynnego, niestety już nieżyjącego, Eddiego. Dużą jednak krzywdą byłoby dla tego zespołu, żeby oceniać go tylko przez pryzmat założyciela ze znanym nazwiskiem. Wcześniej ich nie słuchałem, ale po katowickim, mocno energetycznym, koncercie mam ochotę mocniej zapoznać się z ubiegłorocznym debiutem zatytułowanym po prostu „Mammoth WVH” (w ciągu półgodzinnego setu zaprezentowali oni z niego siedem utworów). Ich muzyczna propozycja to solidny rock i to dość nośny. Oby tak dalej!
Drugi w kolejności był zespół Halestorm, który ma na rynku muzycznym dość ugruntowaną pozycję. I na pewno jest bardzo lubiany nad Wisłą (panowała świetna chemia między muzykami a publicznością zgromadzoną w Katowicach). Mimo, że grupa dowodzona przez charyzmatyczną wokalistkę Lzzy Hale (jestem pod wrażeniem jej warunków głosowych) nie zamykała wieczoru w MCK-u, to dała z siebie wszystko. Zwłaszcza perkusista. Arejay Hale udowodnił, że w składzie jest nie tylko dlatego, że to rodzony brat liderki. Jego popis – między „I Am the Fire” a „”I Miss the Misery” – robił wrażenie. W pewnym momencie zaprezentował publiczności nietuzinkowe umiejętności (umie grać na perkusji także… ogromnymi pałkami). Jeśli chodzi o repertuar – to, jak można było się domyślać przed koncertem, najwięcej reprezentantów miał najnowszy, całkiem udany, album „Back From the Dead” z tego roku, którego zresztą zrecenzowaliśmy na naszych łamach kilka miesięcy temu.
Równo dwadzieścia minut przed 22 nadszedł czas na Alter Bridge. Za plecami muzyków pojawiła się wielka płachta z okładką krążka „Pawns & Kings”, który na półkach sklepowych wylądował w połowie października. Koncert zaczęli od fantastycznego „Silver Tongue”. Z „P&K” usłyszeliśmy jeszcze numer tytułowy oraz „This Is War”, który z pewnością wejdzie na stałe do repertuaru live. Wybór prawidłowy, bo to perełki z siódmego krążka. Szkoda, że nie pojawił się jeszcze „Sin After Sin”, ale jak wiadomo – czas nie jest z gumy, a AB sporo dobrego w swoim dorobku ma. Wszystkiego w ciągu ponad półtoragodzinnego koncertu zmieścić się nie da. Dominował album „Fortress” i… mnie to nie dziwi. Uważam, że to ich opus magnum. Był „Addicted to Pain” zagrany prawie na samym początku, a w dalszej części koncertu muzycy zaprezentowali ponadto „Waters Rising” (zaśpiewany przez Marka Tremontiego) czy „Cry of Achilles”. Fani z pewnością ucieszyli się także z obecności „Lover” – formacja Alter Bridge ostatni raz bowiem wykonała go na żywo w październiku 2017 roku. Poza tym nie mogło zabraknąć największych hiciorów, na które czekał każdy („Blackbird” czy „Open Your Eyes”). Dużo było czadu, ale w pewnym momencie na scenie zostali tylko Kennedy i Tremonti, żeby wykonać akustycznie balladę „In Loving Memory”. Nie muszę chyba dodawać, że w ruch poszły zapalniczki i rozświetlone ekrany telefonów komórkowych. To był mój pierwszy koncert AB i myślę, że nie ostatni. Na żywo jest jeszcze lepiej niż na płytach.