..gdańskie koncertowe miejscówki poznałem na przestrzeni ostatniej dekady dobrze. Wielokrotnie pisałem o tych, które doskonale potrafią transportować dźwięki ze sceny do ośrodka odczuwania zewnętrznych wrażeń u człowieka, ale zdarzały się i takie, którym przydałby się porządny remanent. Teraz przyszedł czas na jeden z najsłynniejszych klubów na mapie Warszawy – Progresję. Nigdy tu nie byłem (wiem, okropny, przeszywający umysł na wskroś wstyd, aż uszy się czerwienią) i gdy nasze polskie uniwersum obiegła wieść o dwóch koncertach Bjørna Riisa i Airbag, uznałem, że to najlepszy czas na odwiedziny. Już teraz mogę zdradzić, że absolutnie nie żałuję, to była świetna decyzja.
18 listopada w miejscówce przy Forcie Wola wystąpiły dwa muzyczne organizmy – Bjørn Riis ze swoim materiałem solowym, a także jego macierzysty zespół Airbag. Złożone zasadniczo z tych samych członków, z jedną tylko różnicą (w Airbag frontmanem jest Asle Tostrup, w projekcie solowym śpiewa sam Riis), wliczając przerwę między występami zaprezentowali trzy godziny materiału. Fani obu zespołów niezaprzeczalnie wiedzą, że ich największą inspiracją zawsze były dokonania Pink Floyd. Jest to norweskie granie swoistym wehikułem czasu pozwalającym wyobrazić sobie, jak mistrzowie gatunku czynili to na żywo cztery dekady temu. Co istotne, airbagowska twórczość to nie replika, kopia idealna, bezpardonowe zerżnięcie patentów, tylko gmach zbudowany na solidnym gruncie posiadający elewację o nietuzinkowej strukturze. W takim formacie to mogło się udać i się udało.
Chwilę po 20 w Progresji wybrzmiały pierwsze dźwięki. Riis z zespołem zaczął energicznie, z niezłym kopem i gdybym nie znał sporej części materiału, to po tych kilku numerach powiedziałbym, że komuś odbiło z szukaniem analogii do Pink Floyd. Solówki jak najbardziej są gilmourowskie, ale tło już nie aż tak. Solowy materiał Riisa przynosi intensywność, maratony palców po skalach, masę dobrze skoordynowanych dźwięków i wokal, który potrafi w punkt budować napięcie i emocje. Podczas czterdziestopięciominutowego show ze sceny poleciał bardzo przekrojowy materiał. Pojawiły się kompozycje z albumów „Forever Comes To An End”, „A Storm is Coming”, również z bardzo udanego tegorocznego „Everything To Everyone”, a także, jeśli dobrze wyłapałem, tylko jedna, ale ważna dla Riisa kompozycja z debiutu – „Lullaby in a Car Crash”. Mimo niepełnej godziny nie odczułem braków, bo to, co usłyszałem, było rozbudowane, emocjonalne i po prostu miało ręce i nogi.
Po dwudziestu minutach przerwy na scenę wszedł ten sam skład instrumentalistów, ale rozszerzony o wokalistę Aslego Tostrupa, który od 2005 roku dzielnie pełni funkcję frontmana, uzupełniając również zespół o trzecią linię gitary rytmicznej. I tu już obyło się bez niespodzianek. Było po prostu zajebiście. Również przekrojowa setlista, która idealnie pokazała ewolucję bandu na przestrzeni trzynastu lat od debiutu. Zagranych solówek nie jestem w stanie zliczyć, bo wypełniały salę klubu co chwilę, ale rozpływały się w uszach jak konfitura wiśniowa na ciepłym croissancie w małej przydrożnej włoskiej kawiarence. Na każdy album z dyskografii przypadały średnio po dwie kompozycje. Począwszy od debiutu „Identity”, panowie zagrali „Steal My Soul” i „Colours”, idąc w górę dyskografii, z „All Rights Removed” pojawiły się „Never Coming Home” i faworyt mój, ale i – sądząc po domagających się go okrzykach – wielu osób z publiczności , siedemnastominutowy „Homesick”. Sunąc chronologicznie dalej, kolejnym był naładowany pod korek różnorodnymi pejzażami tytułowy numer z „The Greatest Show On Earth” i „Redemption”, z „Disconnected” pojawiły się „Broken” i również tytułowy kawałek. 2020 rok przyniósł w dyskografii pozycję „A Day at the Beach” i z niej Riis z zespołem zaprezentowali trzy numery. Z początku ospały i flegmatyczny „Machines and Men” będący otwarciem koncertu, w końcówce wodospad dźwięków w postaci „Sunsets” i jako trzeci od końca – „Megalomaniac”. Łącznie te trzy trwały prawie pół godziny! Gradobicie solówek, niskotonowy bas i perkusja jako mistrz suspensu absorbowane były przez zgromadzonych fanów.
Z plątaniny wymienionych kompozycji na mnie największe wrażenie zrobił „Homesick”. Tak rozbudowanej struktury nie słyszałem dawno na żywo, ściany dźwięku przecinanej stonowanymi i nastrojowymi akordami delikatnie pulsujących gitar, podpartych ambitną sekcją rytmiczną. Głęboki ukłon w stronę całego zespołu za te 17 minut, bo dostarczyły one wszystkiego, na czym mi zależało, a dodatkowo idealnie zakończyły całe wydarzenie.
W czasie tych dwóch godzin byłem wpatrzony w scenę jak w Słoneczniki van Gogha i nie mogłem oderwać wzroku od doskonale naoliwionej koncertowej maszyny. Widać lata spędzone przez Airbag na scenie sprawiły, że stali się nie tylko zawodowymi muzykami, ale przyjaciółmi, którzy czerpią ogromną radość ze wspólnej gry. Po zejściu ze sceny muzycy blisko godzinę spędzili na rozmowach z fanami, robieniu pamiątkowych zdjęć i podpisywaniu płyt i biletów. To też pokazuje, jak otwartymi są ludźmi, gotowymi poświęcić odrobinę czasu tym, którzy przyszli ich posłuchać, mimo intensywnych prawie trzech godzin na scenie.
Jakby to powiedział mój dziadek – „to były piękne melodie”. Były, są i oby kolejne były równie piękne.
Jeszcze dwa zdania o Progresji. Bardzo klimatyczne miejsce, mieszczące regulaminowo dwa tysiące wiary, daje sporo przestrzeni do obcowania ze sztuką i, co niezwykle ważne – ma świetną akustykę. Gdyby nie odległość od Gdańska, bywałbym tu znacznie częściej.
Błażej Obiała
Setlista Airbag:
- Machines and Men
- Sunsets
- Redemption
- Broken
- Never Coming Home
- Killer
- The Greatest Show On Earth
- Steal My Soul
- Disconnected
- Megalomaniac
- Colours
- Homesick
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1