“Najgłośniejszy zespół w Nowym Jorku”, przez niektórych nazywany wręcz jednym z współcześnie najgłośniejszych zespołów na świecie; shoegeze’owi punkowcy; mistrzowie noise rocka, świetnie łączący w swojej muzyce wyżej wspomniane brzmienia z elementami psychodelii i awangardy – A Place To Bury Strangers – wydali właśnie swój siódmy, z wielu względów naprawdę wyjątkowy, album studyjny i ruszają w europejską trasę koncertową, w ramach której zagrają w Polsce w aż 3 miastach (9 października we Wrocławiu, 10 października w Warszawie i 11 października w Poznaniu). O „Synthesizer” i nadchodzących gigach, a także o tym, który zespół dla niego jest tym the most loud & intense, jakie są największe zalety prowadzenia własnej wytwórni i co najbardziej podoba mu się w naszym kraju opowiedział mi Oliver Ackermann – frontman, gitarzysta i wokalista grupy.
Magda Żmudzińska: Spotykamy się tuż przed premierą Waszego najnowszego albumu – włożyliście w niego mnóstwo pracy i poświęciliście mu dużo czasu (choć oczywiście nie powiedziałabym, że całość procesu twórczego trwała dłużej niż zazwyczaj, bo od wydania ostatniej płyty minęły zaledwie 2 lata). Zakładam, że nie możecie się już doczekać premiery?
Oliver Ackermann: Zdecydowanie, jesteśmy bardzo podekscytowani tą płytą. Rzeczywiście jeśli spojrzeć na to, kiedy zaczęliśmy prace nad tym krążkiem, a kiedy on się faktycznie ukazuje, to mamy tu nieco ponad rok. Tylko to też nie jest tak, że my przez te 12 miesięcy zajmowaliśmy się wyłącznie komponowaniem i nagrywaniem. Dużo koncertowaliśmy i podróżowaliśmy, a to nie są dobre warunki do pracy nad nowym materiałem. Część pomysłów, które zrodziły nam się w drodze, przeobraziła się ostatecznie w piosenki, ale kształtu zaczęło to wszystko nabierać dopiero, gdy weszliśmy do studia. Tylko tam jesteśmy w stanie osiągnąć i tchnąć w utwory tę najczystszą formę uczuć i emocji, które próbujemy wyrazić. Nie zarejestrowaliśmy też wszystkiego na jednej sesji czy kilku sesjach z rzędu, więc całość pracy podzielona była na etapy i przebiegała odcinkowo. Ale z ostatecznego efektu jesteśmy bardzo zadowoleni!
MŻ: I słusznie, bo to naprawdę świetna płyta! Na reprezentujące ją utwory wybraliście „Disgust”, „You Got Me”, „Bad Idea” i „Fear Of Transformation”. I gdybym to ja miała typować single, chyba wskazałabym na dokładnie ten sam zestaw kawałków. Decyzja była tu jednomyślna czy toczyły się w tej kwestii większe dyskusje?
OA: Rozmawialiśmy dużo na ten temat, wrzuciliśmy do jednego garnka sporo pomysłów, ale ostatecznie nie chcieliśmy pozostawić wyboru przypadkowi i po prostu losować. Ktoś musi podjąć tę ostateczną decyzję i w tym przypadku byłem to ja. Zdecydowałem się pójść za przeczuciem, posłuchać własnej intuicji, ale zarówno Sandra, jak i John, w pełni ten wybór popierali.
MŻ: Mam wrażenie, że w ogóle świetnie się ze sobą dogadujecie i że bardzo dobrze Wam się ze sobą pracuje, że w całym tym „hałasie”, który wspólnie razem tworzycie panuje niesamowita harmonia. Rzeczywiście tak jest?
OA: Tak, myślę, że tworzymy razem naprawdę zgrany team. Wiesz, znam się z Johnem od czasów szkolnych, jeszcze przed APTBS graliśmy razem w zespole Skywave. W 2016 roku był z nami w trasie jako perkusista. Przez te wszystkie lata utrzymywaliśmy bliski kontakt, z Sandrą – jego żoną – znam się więc też już długo i naprawdę dobrze. Wszyscy lubimy odkrywać razem nowe brzmienia, eksplorować różne tereny muzyczne, zagłębiać się wspólnie we wszystkie te zakamarki, podobają nam się te same rzeczy. Gdy razem piszemy, wiemy dokładnie, w którą stronę dany utwór ma pójść. Robienie muzyki z przyjaciółmi jest naprawdę proste.
MŻ: Pięknie powiedziane! Tu przychodzi mi też od razu do głowy przykład piosenki „Bad Idea”, na której zarys wpadł John. Przekonany, że wszystko to, co wstępnie stworzył, jest naprawdę kiepskim pomysłem, chciał ją porzucić, ale gdy tylko usiedliście nad tym kawałkiem razem, wszystko samo popłynęło i et voila – mamy doskonały, singlowy utwór. To pokazuje, że z właściwymi ludźmi u boku, jesteśmy w stanie więcej osiągnąć, możemy tak naprawdę wszystko.
OA: Jak najbardziej, to bardzo dobry przykład. I jeszcze lepszy kawałek!
MŻ: Pełna zgoda. Do „Bad Idea” powstał też fajnie zrealizowany i zmontowany koncertowy klip. Bardzo podoba mi się również emanujący klimatem taśm VHS teledysk do „Disgust” w reżyserii Bena Hozie i ten najbardziej nazwijmy to „filmowy” do „You Got Me” zrealizowany przez Christophera Browna. Skąd pomysł na taką formę tych video?
OA: Za ideą i charakterem tych klipów w całości stoją ich twórcy – świetni goście! Daliśmy im pełną swobodę w tym zakresie i absolutnie nie żałujemy. Ja w ogóle bardzo lubię promować innych artystów, więc fajnie, że o chłopakach wspomniałaś. Mogę zdradzić, że mamy w planach nakręcenie jeszcze większej ilości teledysków, w których ponownie ich realizatorzy będą mieli pełną wolność twórczą. To bardzo interesujące i fascynujące widzieć, w jaki sposób inni interpretują i obrazują Twoje piosenki, co dla nich one znaczą, w jaki sposób oni je postrzegają i odczytują.
MŻ: Muszę Cię jeszcze zapytać o okładkę albumu, bo słowo daję – czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam. Jaka historia kryje się za tym projektem i jego realizacją?
OA: Idea, aby z okładki każdy mógł zbudować swój własny syntezator, chodziła za mną od bardzo dawna. Wiadomo oczywiście było, że byłby to bardzo skomplikowany proces, dlatego odkładałem go w czasie, ale przy tym albumie w końcu zdecydowałem się go wdrożyć w życie – został wprost stworzony do tej płyty. W ramach Death by Audio, wespół z Noah Siderem i Seanem Porio, z którymi budowałem już syntezatory, na bardzo różnych rodzajach urządzeń, zabraliśmy się za realizację tego projektu. Dla wersji winylowej albumu okładkę stworzyliśmy z płytki drukowanej, do której można przymocować dołączony do opakowania zestaw komponentów, tworząc tym samym własną wersję syntezatora słyszalnego w każdym utworze albumu. Pomysł może i wydawał się nieco szalony, napotkaliśmy po drodze dużo przeszkód, ale warto było je pokonać.
MŻ: Zdecydowanie! „Synthesizer”, podobnie jak poprzedni album, ukaże się nakładem Waszego własnego labelu – Dedstrange. Czy możesz sobie wyobrazić, że kiedykolwiek jeszcze będziesz nagrywał dla innych wytwórni, czy też całkowita niezależność sprawia, że w ogóle nie rozważasz takiej opcji?
OA: To trudne pytanie. Na pewno wspaniale jest mieć pełną swobodę artystyczną, ale ona wiąże się z tym, że samemu sobie trzeba wszystko załatwić, a to bywa trudne. Miło jest móc liczyć na pomoc i wsparcie w wielu kwestiach. Jeśli chodzi o APTBS to nie jestem w stanie jednoznacznie tego określić, myślę, że jesteśmy otwarci na różne opcje. Ale jeśli chodzi o Dedstrange to z całą pewnością chcemy kontynuować tę działalność, nawet nie tyle dla siebie, ile w głównej mierze dla tych wszystkich młodych, naprawdę świetnych zespołów. Chcemy promować tych artystów i ich muzykę, nie uwiązując ich ścisłymi kontraktami ani tymi wszystkimi kruczkami, które znajdują się najczęściej w umowach z wielkimi firmami.
MŻ: Piękna idea! Zmierzając powoli ku końcowi – za chwilę ruszacie w trasę. Nawiązując trochę do tego, że A Place To Bury Strangers, nazywane jest „najgłośniejszym zespołem w Nowym Jorku” odwrócę nieco role – czy jako odbiorca muzyki znalazłeś się kiedyś na jakimś koncercie, który zrobił na Tobie największe wrażenie, jeśli chodzi o tę wspomnianą głośność, a może bardziej intensywność?
OA: Zdecydowanie Dinosaur Jr.! Już występujący przed nimi support był naprawdę głośny, a gdy oni wyszli na scenę, no, to po prostu nas z niej zmietli. Przypomniałem sobie wtedy to uczucie, jak to jest, gdy idziesz na koncert i odbierasz go każdą możliwą komórką – Twoje ciało cale się trzęsie, nie możesz myśleć, nie wspominając już o prowadzeniu jakiejkolwiek rozmowy lub chociażby usłyszeniu co ktoś mówi do Ciebie, nie wiesz już co jest na górze, co na dole, gdzie początek a gdzie koniec. Po prostu zanurzasz się w tym, co się dzieje. Kosmos. Jeśli chodzi natomiast o to określenie względem APTBS, to chyba już do niego przywykliśmy w tym momencie. Nie chciałbym jednak, aby ktoś odczytywał je dosłownie, bo wiesz, można być po prostu najgłośniejszym bandem, grać na granicy wytrzymałości bębenków słuchaczy, i jednocześnie być w tym wszystkim po prostu okropnym. Nie o to chodzi. Myślę, że to, co robimy w APTBS, jest w pewnym sensie rodzajem przeciążenia doświadczeniem, wyniesieniem tego wszystkiego do poziomu artystycznego, a nie tylko do full volume i podkręcania częstotliwości. To trochę jak mała muzyczna podróż, o określonym kierunku, a nie tylko głośne granie dla samego głośnego słuchania.
MŻ: Pełna zgoda! W ramach tej trasy zagracie aż 3 koncerty w Polsce – 9 października we Wrocławiu, 10 października w Warszawie i 11 października w Poznaniu. Będą to Wasze odpowiednio dziesiąty, jedenasty i dwunasty koncert w naszym kraju, przy czym pierwszy raz wystąpiliście tu blisko 14 lat temu. Lubicie do nas wracać?
OA: Polska jest od zawsze jednym z moich ulubionych krajów. Od samego początku, od naszej pierwszej wizyty tu, jestem nią zauroczony. To dla mnie jedno z tych miejsc, do których chce się wracać. Nieustająco!
MŻ: Co najbardziej Ci się u nas podoba?
OA: Ludzie, przede wszystkim! Macie fantastyczną publiczność, koncerty tutaj są dla mnie zawsze wyjątkowo ekscytujące. Jest w Was mnóstwo pasji, zaangażowania i energii. No i macie świetne jedzenie! (śmiech)
MŻ: Nie sposób się nie zgodzić! (śmiech) Dzięki serdeczne za przemiłą rozmowę i do zobaczenia pod sceną, już niebawem!
OA: Dziękuję również! Nie mogę się doczekać!
Rozmawiała Magda Żmudzińska
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: